Najlepsze płyty wydane w 2020 roku. Miejsca od 20. do 11.
20. Proceente „Dziennik 2020” (Aloha Entertainment)
Dziesięć lat po premierze „Dziennika 2010” Proceente ponownie zaprezentował muzyczny diariusz, w którym z pozycji obywatela komentuje współczesną rzeczywistość. Nie oszukujmy się: Michał Kosiorowski od dawna trafia tylko do wąskiego grona odbiorców, przez co jego twórczość nie może pochwalić się należytymi „zasięgami”. Powód? Sam raper nie jest tak charyzmatyczny jak część jego kolegów po fachu, do tego nie nawija o rzeczach, które mogą być atrakcyjne dla młodego słuchacza. Warszawiak nie sięga po populistyczne hasła, nie pozuje na idola młodzieży, nie mówi tego, co chcieliby usłyszeć inni. W zamian woli położyć na bit przemyślane wersy, które raz piętnują Polskę A.D. 2020, by za chwilę odwołać się do życia rodzinnego i przyjaźni. Jakby komuś było mało, wszystko to skontrastowane zostało z literaturą Tyrmanda, który także nie zgadzał się na to, co fundowała mu peerelowska rzeczywistość. [posłuchaj]
|
19. Róisín Murphy „Róisín Machine” (Skint Records)
Nowa płyta Róisín Murphy to materiał, który z chęcią słucham od początku do końca. Nie mam ochoty „przeskakiwać” do przodu, za wszelką cenę nie cofam też poszczególnych kawałków, aby puszczać je w kółko. Oczywiście ma to swoje dwojakie powody. Z jednej strony, „Róisín Machine” jest zestawem niezwykle równym, z drugiej, w zestawie dziesięciu kawałków (w wersji rozszerzonej szesnastu; materiał wzbogacony zostaje bowiem o tzw. wersje extended mix) nie ma jednak utworów z papierami na ponadczasowe hity. [recenzja] [posłuchaj]
|
18. Leszek Kułakowski Project „Komeda Variations” (For Tune)
Czy Leszek Kułakowski, nagrywając ten materiał (dodam: na żywo w 2019 roku), miał na myśli podsumowanie swojej długoletniej działalności muzycznej poświęconej twórczości Komedy? Bez względu na to, jaka odpowiedź padłaby na to pytanie, jedno jest pewne: „Komeda Variations” to płyta, jaką chciałby mieć w dorobku sam Trzciński. Wielkie aranżacje – smyczki przywołują filmowy charakter melodii, trąbki poszerzają brzmienie i uwznioślają je, a fortepian nie tyle harmonizuje całość, co stanowi spoiwo łączące kolejne faktury. Pomimo wypełnienia pięciolinii do ostatniego miejsca, lider projektu znalazł przestrzeń dla partii solowych oraz momentów („Repetition”), w których pojedyncze instrumenty górują nad pozostałymi (zwykle w uprzywilejowanej pozycji są trąbki i grający na nich Piotr Wojtasik, Tomasz Dąbrowski i Christoph Titz). [posłuchaj]
|
17. Łona i Webber „Śpiewnik domowy” (Dobrzewiesz Nagrania)
Prawda jest taka, że Łona jako raper nie jest w stanie nas już raczej niczym zaskoczyć, bo chyba nikt nie podejrzewa Zielińskiego o numery w stylu Molesty lub ZIP Składu. Owszem, teksty zawsze są ciekawe i mają swoje drugie dno, ale to ciągle ten sam Łona, o którym nie da się napisać/powiedzieć wielu złych rzeczy. Dużo kombinowania, zabawy słowem, cielne puenty, technika, charakterystyczne flow – niby czego chcieć więcej, ale jednak kiedy sięgasz po kolejną płytę szczecińskiego duetu, na której rapowo nie zmienia się nic, możesz czuć pewien niepokój. Dobre w tym wszystkim jest to, że kolejne krążki Łony i Webber ukazują się w dość dużych odstępach czasu, więc wszystko, o czym pisałem do tej pory, słuchaczom nie zdąży się przejeść. Sukces tego projektu tkwi jednak w osobie producenta i jego bitach. To dzięki Webberowi „Śpiewnik domowy” brzmi tak dobrze i jest materiałem, do którego chce się wracać. Mikosz bez większego zawahania sięga po latynoamerykańskie melodie, słowiańskie inspiracje (te bardziej na wschód od Polski), afrykańskie rytmy i coś, czemu geograficznie bliżej jest do naszego kraju – brzmień typowych dla kultury żydowskiej i Łemków. Rozstrzał wydaje się ogromny, ale to tylko złudzenie. Spójność z warstwą tekstową jest tutaj bezsprzeczna, a taneczność materiału – co może już zaskakiwać – działa tylko na jego korzyść. [posłuchaj]
|
16. Joachim Mencel „Brooklyn Eye” (Origin Records)
„Brooklyn Eye” to zdecydowanie album wart uwagi: przede wszystkim brzmiący lepiej niż dotychczasowe płyty Joachima Mencla, ponadto dopracowany (jak zwykle), łączący dwa kontynenty, symbolicznie mieszający wpływy nowojorskie z polskim folkiem i będący spełnieniem marzeń samego twórcy. [recenzja] [posłuchaj]
|
15. Tino Contreras „La Noche de los Dioses” (Brownswood Recordings)
Kompozycje zawarte na płycie „La Noche de los Dioses” to wypadkowa różnych jazzowych inspiracji i stylistyk: od swingu i fusion przez be- i hard-bop, aż po brzmienia skłaniające się ku awangardzie. Te ramy otwierają się jednak także na inne gatunki, takie jak blues, funk, world music (muzyka latynoska, azjatycka, afro-beat, ale także o korzeniach europejskich), a nawet psychodelia (niezwykle ciekawy, zamykającą płytę utwór „Niña Yahel”). Ten konglomerat dźwięków zbudowany został przy pomocy instrumentarium charakterystycznego dla wspomnianych wyżej nurtów (m.in. fortepian, saksofony, gitara elektryczna i basowa, perkusja i perkusjonalia, syntezatory), dzięki czemu aurą kolejne kompozycje dotykają tradycji azjatyckiej, afrykańskiej i południowoamerykańskiej. Zaprezentowany materiał nosi ślady kultury azteckiej („Máscaras Blues”), karaibskiej („Malinche”) i bliskowschodniej („El Sacrificio”). Pomimo tego, że album został nagrany przez męski skład, oddaje hołd feminizmowi. Kobiecość przepełnia niemal wszystkie utwory, które raz po raz odwołują się do bogiń, heroin lub bohaterek ludowych z różnych krańców świata. Siła i witalność poszczególnych pań (np. Naboró reprezentującej po prostu siłę i kobiecość lub Coatlicue symbolizującą ziemię, życie i śmierć) sprawiają, że „La Noche de los Dioses” jawi się jako mistyczny element łączący bogów z ludźmi, namaszczając Contreras na kapłana tego muzycznego kościoła. [posłuchaj]
|
14. Shabazz Palaces „The Don Of Diamond Dreams” (Sub Pop)
Gdyby nie Digable Planets, Ishmael Butler nie byłby dzisiaj tak świadomym twórcą. Jego nowa płyta nagrana pod szyldem Shabazz Palaces pokazuje, że wykroczenie poza ramy klasycznego rapu nie sprawia mu najmniejszego problemu, a balansowanie na granicy artyzmu i przeintelektualizowania wychodzi bardzo sprawnie. Artysta wielokrotnie do niej dociera, ale nigdy nie przekracza, czym zyskuje nie tylko jako twórca hip-hopowy, ale przede wszystkim muzyk bezproblemowo łączący jazz, elektronikę i world music. [recenzja] [posłuchaj]
|
13. Pablopavo i Naprawdę Duży Zespół „Wszystkie Nerwowe Piosenki” (Karrot Kommando)
Materiał zrobiony naprawdę dla fanów – dostępny tylko w takiej liczbie, jaką zamówiono w tzw. preorderze i ponoć mający się ukazać w streamingu dopiero za dwa lata. Paplopavo znowu dotknął spraw typowo ludzkich: relacji, uczuć, przemijania, wspomnień. Nostalgia wylewa się litrami, emocje buzują, a przy tym wszystko zostało naprawdę dobrze zagrane. Rozszerzony skład i formuła niby-na żywo (to znaczy w studio, ale bez poprawek – niczym na koncercie) wpłynęły na całość niezwykle pozytywnie, akcentując dobre porozumienie na linii zespół-lider oraz muzycy-odbiorcy. Echa prozy Sołtysa też nie są raczej przypadkowe
|
12. EABS ”Discipline Of Sun Ra” (Astigmatic Records)
Łona nawinął kiedyś „Uczę moje dni zmiany perspektywy / I każdemu z nich co tak pilnie oka strzeże / Mówię: patrz trochę szerzej, patrz trochę szerzej”. Wydaje mi się, że wersy te dość dobrze pasują do tego, z czym mamy do czynienia na albumie zespołu EABS. Polscy muzycy sięgając po kompozycje mistrza futyrystycznego afrojazzu, jakim był Sun Ra, nie tylko oddali mu hołd, ale przefiltrowali je przez własną wrażliwość i pozwolić spojrzeć na konkretne utwory właśnie trochę szerzej. Pespektywa ta pozwala na dostrzeżenie w muzyce amerykańskiego jazzmana tego, co do tej pory pozostawało niedostrzeżone. [posłuchaj]
|
11. Takuya Kuroda „Fly Moon Die Soon” (First Word Records)
Na przestrzeni ostatnich kilku lat to przykład któryśtam na to, że jazz czerpie dzisiaj z rapu tak samo, jak kiedyś rap z jazzu. I bardzo dobrze, ponieważ muzyka jest po to, aby się nią inspirować, łączyć ze sobą i tworzyć na jej bazie nowe sekwencje dźwięków, radując tym samym siebie i słuchaczy. Bo właśnie radość jest tutaj określeniem, jakie najbardziej pasuje do tego, co usłyszałem na „Fly Moon Die Soon”. [posłuchaj]
|