Recenzja: Róisín Murphy „Róisín Machine”

Powrót królowej danceflooru.

Okładka płyty „Róisín Machine” (foto: materiały prasowe)

Dokładnie 11 października 2007 roku swoją premierę miała znakomita solowa płyta Róisín Murphy zatytułowana „Overpowered”. Nie jest więc przypadkiem, że publikację recenzji najnowszego albumu irlandzkiej wokalistki zaplanowałem właśnie na dzisiaj. Powodem nie jest nawet to, że rocznica zbiegła się niemal w czasie z premierą „Róisín Machine”. Przede wszystkim brałem pod uwagę fakt, że piąty krążek w dorobku artystki to materiał zdecydowanie najlepszy od tego, jaki ukazał się trzynaście lat temu.

W jednym z wywiadów towarzyszących promocji tej płyty artystka powiedziała, że nad „Róisín Machine” pracowała już od bardzo dawna. Brzmi nieprawdopodobnie, jednak mimo wszystko brałbym taki scenariusz pod uwagę. Pomimo tego, że w ostatnich latach ukazały się jej dwa studyjne albumy i jedna epka, pierwsze szkice z myślą o krążku wydanym w październiku 2020 roku Murphy wykonała już jakiś czas temu, by następnie upublicznić je w formie singli w latach 2012-2015. Mowa o utworach „Simulation” i „Jealousy” wyprodukowanych przez Richarda Barratta (znanego również jako DJ Parrot i Crooked Man). Piosenki w tamtym czasie przedstawiane były jako single, które nie mają na celu zwiastować żadnych płyt, a już na pewno odcinano je (ze względu na brzmienie) od reklamowania „Hairless Toys” – albumu Murphy, jaki ukazał się w maju 2015 roku.

Oficjalna promocja „Róisín Machine”, poprzez piosenki zwiastujące, rozpoczęta została w drugiej połowie ubiegłego roku w chwili publikacji singli „Incapable” i „Narcissus”, które mocno wpasowują się do ogólnego muzycznego kształtu wspomnianego już „Overpowered” (szczególnie pierwszy z wymienionych tytułów, ze względu na operowanie klawiszem, wydaje się żywcem wyjęty z tamtej płyty). „Róisín Machine” traktować więc można jako powrót do tanecznego grania, które w ostatnich latach Irlandka postanowiła zamienić na nieco bardziej eksperymentalne (jak na nią) i oparte na minimalistycznych podkładach utwory (echa tego okresu są jeszcze słyszalne na przykład w drugim na trackliście numerze „Kingdom of Ends” z dominującymi brzmieniami z pogranicza dark wave’u i mrocznego trance’u).

Nowa płyta byłej wokalistki duetu Moloko to materiał, który z chęcią słucham od początku do końca. Nie mam ochoty „przeskakiwać” do przodu, za wszelką cenę nie cofam też poszczególnych kawałków, aby puszczać je w kółko. Oczywiście ma to swoje dwojakie powody. Z jednej strony, „Róisín Machine” jest zestawem niezwykle równym. Piosenki, owszem, często są z różnej bajki („Incapable” to ciekawy house z elementami nu disco; „We Got Together” brzmi niczym remiks piosenki z nurtu euro dance i ma w sobie wpływy energicznej muzyki klubowej z pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych; w „Narcissus” elektroniczny bit wzbogacony zostaje o dźwięk smyczków; „Kingdom of Ends” sięga po dark wave; „Game Changer” czaruje soulowym zacięciem i elementami melorecytacji), ale nie przeszkadza to w płynnym przechodzeniu z jednego tytułu w kolejny, co finalnie pozytywnie wpływa na odbiór płyty jako całości. W zestawie dziesięciu kawałków (w wersji rozszerzonej szesnastu; materiał wzbogacony zostaje bowiem o tzw. wersje extended mix) nie ma jednak utworów z papierami na ponadczasowe hity (że dla porównania przywołam chociażby „The Time Is Now” z trzeciej płyty Moloko), które za kilka lub kilkanaście lat będą ciągle rozpoznawane przez słuchaczy po pierwszych dwóch-trzech dźwiękach. Elektroniczne, klubowe i syntetyczne patenty zastosowane przez Barratta i Murphy nie są niczym zaskakującym i godnym pisania o nich peanów. Ot, dobra muzyka, przy której trudno usiedzieć w miejscu.

Jednak „Róisín Machine” to nie tylko dyskotekowy vibe. Pod płaszczykiem piosenek idealnych do swawoli, wokalistka ukryła również sporo treści opartych przede wszystkim na osobistych przeżyciach i targających nią emocjach. Przykładem fenomenalny „Murphy’s Law” – utwór do ruszania nóżką, ale jednocześnie uniwersalna historia o stracie i międzyludzkich relacjach. Z kolei „Something More” to utrzymane w pierwszej osobie wyznanie (może momentami zalatujące nieco hedonizmem) pragnienia radości z życia i czerpania z niego w opcji „tu i teraz” („Life just keeps me Banting / I want it all, yes all the cake / I live my life with no regret, I put it all at stake / And if it all goes up in flam es / I will only ever have myself to blame”).

„Róisín Machine” to ciekawy materiał, który sprawdzi się zarówno jako zestaw tak zwanych piosenek do słuchanych w tle, jak i selekcja tytułów o dyskotekowym charakterze. O przewodnictwo w tej kategorii, jak do tej pory, przychodzi mu rywalizować z „What’s Your Pleasure?” Jessie Ware. Wszystko, z czym mamy do czynienia, raczej nie wystarczy na tytuł płyty roku, ale cieszy fakt, że Róisín Murphy ponownie postanowiła przewodzić tanecznemu korowodowi, który pomimo pokoleniowej zmiany zapewne doceni koncepcję zaproponowaną przez Irlandkę. (MAK; zdjęcie w nagłówku: Róisín Murphy, foto: Adrian Samson)

Róisín Murphy „Róisín Machine”
(2020; Skint Records)

*** *** *** *** ***

Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera. Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Instagramie i Twitterze.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.