Dzisiaj bloger, którego nikt nie czyta, napisał o płytach raperów, którzy nie cieszą się dużą popularnością wśród słuchaczy… czyli wszystko się zgadza.

Klarenz „Life After Poza”
(2020; Kontrargument)
Na tegorocznej płycie Klarenz robi swoje (to w sumie najgłupsze, co mogłem napisać na wstępie, ale taka jest też prawda). Parafrazując i odwracając linijkę nagraną kiedyś przez Tedego, emcee nie ma krwi na ustach i nią nie pluje, ponieważ nie gryzie się w język. I o to w tym wszystkim chodzi: jeśli atakować to personalnie, a nie „bułkę przez bibułkę”. Gospodarz na „Life After Poza” nie kryje się ze swoimi poglądami. Nawet jeśli jako odbiorcy nie będziemy podzielać zdania na konkretny temat, Klarenzowi nie można tak naprawdę niczego zarzucić. Jego linijki są przemyślane i dobrze nawinięte. Pomysły na kolejne utwory nie biorą się z kosmosu. Tutaj jedno wynika z drugiego, ma swój początek, rozwinięcie i koniec wzbogacony często puentą. Bity dobrane zostały wedle nowych trendów, gdzie elektronika góruje nad klasycznym zestawem „werbel plus stopa”, co niewątpliwie przemówić powinno do fanów stylistyki, jaką jest trap. Okej, zarzutem może być monotematyczność (bo Klarenz znowu nawija o tym samym), jednak nikt nie trzyma nam pistoletu przy skroni i nie każe słuchać „L.A.P.” non stop. Świadomemu słuchaczowi wystarczy jeden raz, aby zorientować się, że to dobry materiał. A że znowu dostaje się scenie niemal za wszystko? Widać ciągle na to zasługuje.

PoziomZero „Naturalnie”
(2020; wydanie własne)
Klasyczny projekt emcee/producent wsparty didżejem. Złota era rapu w głowach, słowach, brzmieniu i postawie. „Nie dla sławy, nie dla pieniędzy” chciałoby się powtórzyć za dobrze znanym utworem pewnego warszawiaka, bo – niestety – za ciekawymi linijkami w parze nie idzie popularność. Kamil faktycznie nie jest charyzmatycznym graczem pokroju Żabsona lub Bedoesa. Jego technika też nigdy nie powalała, więc nic dziwnego, że utwory, chociaż „o czymś”, nie trafiają do odbiorców, którzy bez większej żenady przyznają się dzisiaj do słuchania kawałków tylko „pod nóżkę”. Ale Szalewicz jest tego świadomy. Stwierdził nawet, że otoczka i wizerunek są dzisiaj ważniejsze niż muzyka. Sam woli jednak pozostać wierny dobremu smakowi (trochę jak Herbert w „Potędze smaku”, ale nie chcę też tutaj odlecieć za daleko). Towarzyszy mu w tym wszystkim Krystek Pro, który jako beatmaker sprawdza się w roli autora podkładów leżących na przeciwnym biegunie do tego, co aktualnie byłoby trendy. Docenić trzeba jednak dobre operowanie bębnami i skuteczną selekcję sampli niewątpliwie wzbogacających poszczególne melodie. Wreszcie (czy też nareszcie!) zostało to docenione, ponieważ materiał „Naturalnie” w wersji fizycznej uzupełniła druga płyta z instrumentalami. Myślę, że taki bonus należał się nie tylko słuchaczom lubującym się w tego typu produkcjach, ale przede wszystkim samemu Krystkowi, którego praca do tej pory była chyba spychana na dalszy plan. I za to dodatkowy punkt.

Kidd x BROKN FLWRS „Rytuały przejścia”
(2020; Skwer)
Zacznę od minusów, bo z nimi wiąże się pojęcie nowości w rapie Kidda. Wojtek Cichoń zawsze jawił mi się jako twórca bezkompromisowy i wymagający – zarówno wobec innych, jak i siebie. Stąd też wysoki poziom tekstów na poprzednich płytach sygnowanych jego nazwiskiem lub pseudonimem. Bo o nie w przypadku Kidda (rapera lub slamera) właśnie chodzi. Określenia typu solidne metafory lub ciekawe spostrzeżenia powinny być traktowane jako obraza. Reprezentant Skweru od zawsze słynął z liryki na najwyższym poziomie, gdzie pomysły na wersy prześcigały się niczym szczury na speedzie w laboratoriach medycznych po kolejnej dawce substancji, która nigdy nie wejdzie do użytku. Na „Rytuałach przejścia” tej samocenzury, wydaje mi się, zabrakło. Mam na myśli przede wszystkim utwory „Nie tęsknię” i „To nie to”. Kidd eksperymentuje z flow i próbuje nowych rozwiązań. Niby super (ponoć kto nie idzie do przodu, ten stoi w miejscu), tylko efekt tych starań jest w tym przypadku dość mierny. Nawijanie wedle popularnego aktualnie wzorca ewidentnie nie wyszło. Jakby tego było mało, pierwszy z przywołanych numerów szokuje tragicznym refrenem w wykonaniu Michała Tomasika, którego poziom plasuje się gdzieś obok Tedego w wersji z ostatnich lat (być może trudno w to uwierzyć, ale Graniecki naprawdę znalazł w tej kategorii godnego, ekhm, konkurenta). Szkoda, ponieważ reszta materiału jest tym, czego mogliśmy się po Kiddzie spodziewać: mnóstwem spostrzeżeń popartych odwołaniami do literatury, obserwacjami życia oraz prawdami widzianymi z perspektywy człowieka, który czas młodzieńczych szaleństw i buntu ma już dawno za sobą. (MAK; zdjęcie w nagłówku: Kidd, foto: materiały prasowe)
*** *** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera. Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Instagramie i Twitterze.