Trzy zagraniczne premiery, o których tej jesieni miało być głośno. I (chyba) faktycznie jest.

Tinariwen „Amadjar”
(2019; Anti-Records)
Niby wiesz, czego się spodziewać, ale zawsze słuchasz z przejęciem i dziwisz się, że kolejny raz mogą cię zaskoczyć. Tak jest za każdym razem, kiedy malijscy muzycy z formacji Tinariwen prezentują nowy album. „Amadjar” niby nie różni się od tego, z czym spotkaliśmy się na wcześniejszych płytach grupy, a jednak poziom nagrań ponownie wbija w fotel. Korelacje pomiędzy pustynią a melodiami nie są tutaj oczywiście przypadkowe (nazwa zespołu w języku tamaszek to właśnie pustynia). Najsłynniejsi saharyjscy muzycy z sobie znaną tylko gracją łączą brzmienie z obrazami północnoafrykańskiego środowiska. Impresjonistyczne wręcz wrażenia oddawane są nie tylko za pomocą instrumentarium łączącego tradycję (djembe, mandolina, charango) ze współczesnością i nowoczesnością (maszyny loopujące, gitary elektryczne) oraz też wokalu (solowego lub grupowe), w którym tembr głosu przywołuje religijną transowość łamaną przez bluesowe rejestry. Znowu czuję się zahipnotyzowany.

Lil’ Kim „9”
(2019; Queen Bee Entertainment, Entertainment One Music)
Najstarsi górale nie pamiętają, jak dawno Lil’ Kim rozpoczęła pracę nad kolejną solową płytą i kiedy ukazały się jej pierwsze zapowiedzi w postaci singli. To jednak nieważne. Istotny jest fakt, że Amerykanka postawiła na swoim i jej piąty studyjny materiał trafił do sprzedaży. Efekt końcowy okazał się jednak przeciętny. Przede wszystkim zabrakło numeru „Spicy”, który ponad rok temu pojawił się w internecie i wywołał raczej pozytywne reakcje. Lil’ Kim była w nim raperką, którą pamiętamy z poprzednich płyt – kobiecym odpowiednikiem OG, pewną siebie, wulgarną, seksowną i za wszelką cenę broniącą swoich racji; laską, z którą raczej nie przyszedłbyś do dziadków na niedzielny obiad, ale chętnie wyskoczyłbyś „na miasto” w piątkowy wieczór. I chociaż to staroszkolne podejście częściowo wyczuwalne jest na „9”, to brak duetu z Fabolousem może budzić zdziwienie. Queen Bee przede wszystkim słabo prezentuje się od strony raperskiej. Jej „nawijka” nie ma polotu i charyzmy, a więc cech, jakie w przypadku tej postaci urzekały dwie dekady temu (chociaż kontrowersyjnych i nieco sprośnych linijek raczej nie brakuje). Podążanie za trapową modą (np. w „Bag”) nie przynosi niczego dobrego. Auto-tune używany jest w złych proporcjach (zwykle jest go za dużo), śpiewane fragmenty (tak, Kim sporo śpiewa) gryzą się z rapowanymi zwrotkami, powodując chaos w kilku trackach. Próba zaistnienia w klubowo-bangerowej stylistyce także nie wychodzi na plus (duszny bit do „Go Awff” jest tak schematyczny, że trudno nie czuć zniechęcenia). Artystka wypada najlepiej w „Pray For Me”, gdzie, owszem, pojawiają się niepotrzebne śpiewne partie, ale jej rapowane linijki (szczególnie te pojawiające się po gościnnej zwrotce Rick Rossa) ładnie kleją się z bitem i pokazują kunszt, jakim Kim niewątpliwie dysponuje. Podobnie jest w przypadku „You Are Not Alone” (raperka przypomina sobie o pazurze, z jakiego słynęła), czyli utworze, który powinien przypaść do gustu dawnym fanom talentu nowojorskiej artystki. W sumie pół godziny, dziewięć utworów i średni poziom nagrań. Chyba nie tego oczekiwaliśmy po prawie półtorej dekady studyjnego milczenia, prawda? Raperka ma jednak szansę na rehabilitację. Wedle zapowiedzi „9” to tylko preludium do następnej płyty. Szkoda tylko, że Lil’ Kim zapomniała o czymś, co Amerykanie patetycznie zwykli określać terminem „legacy” i zamiast oprzeć długo wyczekiwany materiał właśnie na tym temacie, od kilku lat usilnie próbuje zaprzyjaźnić się z młodszą widownią, a to – na przykładzie krążka „9” – ewidentnie jej nie wychodzi.

Common „Let Love”
(2019; Loma Vista)
Pisząc (lub mówiąc) o nowej płycie Commona, trzeba wziąć pod uwagę trzy rzeczy. Po pierwsze, „Be” wciąż pozostaje jego najlepszym materiałem studyjnym (i nawet nie próbujcie się spierać, poziom tamtych nagrań jest argumentem nie do podważenia). Po drugie, na poprzednim krążku, czyli wydanym w 2016 roku „Black America Again”, chicagowski raper był mocno zaangażowany społecznie, co przełożyło się na energię i emocje, jakie dało się odczuć w rzucanych przez niego wersach. Teraz ta werwa się gdzieś zagubiła, ale pamiętać musimy, że „Let Love” jest też zestawem utworów, których muzyczny format jest zgoła odmienny, więc i temperamentny Common mógł zostać zastąpiony przez tego bardziej lirycznego. I finalnie, chociaż tematy, jakie porusza na nowej płycie raper, były przez niego wałkowane już wiele razy, ponownie chce się tego słuchać. Oczywiście spora w tym zasługa muzyki, która powinna być podawana jako słownikowy przykład hasła „właściwa proporcja rapu, jazzowych sampli i funkowego basu”, ale także sam gospodarz dokłada do tego niemałą cegiełkę. Być może komuś wyda się to monotonne, ale ja takiego Commona kupuję i chcę go jak najwięcej. W czasach, kiedy agresja (w różnych wymiarach) bierze górę nad spokojem i empatią, potrzebny jest pokojowy głos sprzeciwu, taki, który bez bicia piany wyjaśni, gdzie leży sens wzajemnego szacunku i braterstwa. Common rapujący o miłości, jako broń przeciwko negatywnej wizji świata, jest postacią, której potrzebujemy bardziej, niż się nam wydaje. (MAK)
*** *** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera. Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Instagramie i Twitterze.