Druga część zestawienia najlepszych zagranicznych płyt 2018 roku (bez podziału na albumy, epki, płyty koncertowe).
40. Appalooza „Appalooza” (wydanie własne)
Francuska kapela Appalooza nie ucieknie od porównań do Kyuss i Queens Of The Stone Age, jednak nic w tym dziwnego, skoro muzycy z kraju znad Sekwany sami powołują się na silne inspiracje zespołami Josha Homme’a. Na szczęście cała twórczość autorów płyty „Appalooza” nie jest epigońska. Dziesięć utworów zawartych na krążku, który swoją premierę miał w styczniu tego roku, to solidna dawka gitarowego grania, z mocną perkusją i rytmicznym basem. Jest głośno, ostro, ale także melodyjnie, co zapewnia nie tylko dobre prowadzenie gitary, ale i odpowiednie panowanie nad wokalem. Propozycja dla tych, którzy lubią trochę dobrego hałasu.
|
39. Nat Birchall „Cosmic Language” (Jazzman Records)
Płyta jednego z najważniejszych współczesnych brytyjskich saksofonistów jazzowych Nata Birchalla to zestaw czterech spokojnych kompozycji, jak na jazz przystało – rozbudowanych, często odbiegających od tematu, a do tego nawiązujące do orientalnych brzmień, co jest charakterystyczne dla tego artysty. „Cosmic Language” to materiał bardzo spirytystyczny, zainspirowany zresztą wydarzeniem w jednym z angielskich centrów medytacyjnych. Zagrana przez kwartet muzyka oparta została oczywiście w głównej mierze na saksofonie Birchalla, jednak istotnym składnikiem tego dania jest harmonium (mały instrument przypominający fisharmonię), co nadaje płycie surowszego i mantrowego brzmienia (tak to przynajmniej odczuwam). Jest w tym krążku trochę z holistycznej wizji porządku świata i buddyjskiej filozofii, co oczywiście może – ale nie musi – mieć wpływ na odbiór muzyki.
|
38. Pho Queue „Sweet” (Tokyo Dawn Records)
Debiutancki materiał tria Pho Queue z Monachium. Materiał „Sweet” to solidna dawka promienistego funku (gitara basowa zjawiskowo plumka, wyznaczając rytm kolejnych utworów), niezwykle ciepłych dźwięków opartych na syntezatorach (kłaniają się lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte), karaibskich gitar i miękkiego, ocierającego się muzykę soul wokalu. Chciałoby się rzec: hasztag summer vibes.
|
37. Idris Ackamoor and The Pyramids „An Angel Fell” (Strut Records)
Płyta „An Angel Fell” to efekt kolejnej reaktywacji projektu dowodzonego przez urodzonego w Chicago, ale mentalnie wywodzącego się z afrykańskiej kultury Idrisa Ackamoora. Afro beat ma tutaj pierwszeństwo, jednak melodie zawarte na krążku to także wypadkowa futurystycznego jazzu, awangardowych partii saksofonu (niczym na albumach Pharoaha Sandersa) i skrzypiec, które z jednej strony dobrze uzupełniają pozostałe instrumentarium, by z drugiej wyjść poza muzyczny krąg i wybijać się do pierwszej linii, tworząc coś w rodzaju przeciwwagi dla rytmizujących kolejne melodie perkusji, gitary basowej i kong.
|
36. Dominique Fils-Aimé „Nameless” (Ensoul Records)
Pochodząca z francuskojęzycznej części Kanady wokalistka Dominique Fils-Aimé na płycie „Nameless” sięga po soul, którego korzeni szukać należy w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku i twórczości takich gwiazd, jak chociażby Billie Holiday i Nina Simone. Pisząc te słowa nie chodzi mi tylko o to, że artystka zdecydowała się na wykonanie dwóch klasyków, jakimi bez wątpienia są „Strange Fruit” i „Feeling Good” (utwory kolejno otwierają i zamykają album), ale także o przyznanie, że nagranie „Nameless” było inspirowane wymownym wierszem „Still I Rise”, jaki napisała Maya Angelou – zmarła kilka lat temu amerykańska poetka, która uznawana jest za jedną z tamtejszych ikon walki o prawa czarnoskórej części społeczeństwa. Biorąc pod uwagę tematykę wiersza, nie trudno dociec, co może być wątkiem przewodnim albumu „Nameless”. Płyta jest kolejnym zaangażowanym społecznie tytułem, którego siłę stanowi przede wszystkim słowo i to w jakiej formie zostało podane. Muzycznie materiał jest wręcz minimalistyczny. Przeważa spokój, subtelność, a nacisk położony został przede wszystkim na teksty. Perkusja, gitara basowa lub instrumenty klawiszowe są obecne, jednak nie przeszkadzają, nie zagłuszają, nie „pchają” się do pierwszego rzędu.
|
35. Kassin „Relax” (Luaka Bop)
Po sukcesie płyty z grupą Mitch & Mitch, popularność brazylijskiego muzyka sprzyjała wydaniu solowej płyty. Oczywiście nie było to decydujące, jednak bądźmy szczerzy – przynajmniej w Polsce – bardzo pomogło. „Relax” to mikstura, której składnikami są bossa nova, melodyjny pop, funk (singiel tytułowy) i balladowe melodie rodem z zapomnianych i straszących dzisiaj postmodernistycznych brył, które pięćdziesiąt-czterdzieści lat temu były tętniącymi życiem ośrodkami wypoczynkowymi „Mewa”, „Bryza” lub „Neptun”. Z płyty tej bije spora pewność twórcy, który bez krępacji sięga po kicz i soft-rock, mając z tego sporo radości.
|
34. Dizzee Rascal „Don’t Gas Me EP” (Dirtee Stank Recordings)
Mam sentyment do Rascala i chociaż miewał lepsze i gorsze chwile, to starałem się nie zrażać do jego twórczości i sprawdzałem kolejne płyty. Epka „Don’t Gas Me” pojawiła się trochę z zaskoczenia i przyznać trzeba, że była to niespodzianka wywołująca u słuchaczy raczej pozytywne reakcje. Brytyjski raper pięcioma numerami umieszczonymi na płycie przede wszystkim przypomina: raz – o sobie, dwa – o tym, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. „Don’t Gas Me” nie ma wprawdzie pazura debiutanckiego materiału sprzed piętnastu lat, ale pokazuje, jak można bawić się muzyką z pogranicza basu, grime’u i garage soundu.
|
33. Dream Wife „Dream Wife” (Lucky Number)
Punkowa, brudna, gitarowa i przepełniona feminizmem (tak, słowo w dzisiejszych czasach mocno się zdewaluowało, ale mimo wszystko zaryzykuję i go użyję) debiutancka studyjna płyta żeńskiego tria Dream Wife. Z pań są „ostre facetki” (przeczytałem takie określenie w lekturze „Pajączek na rowerze”, przerabianej w szkole podstawowej, i wydało mi się tak sympatyczne, że postanowiłem go kiedyś użyć, a teraz nadarzyła się ku temu okazja), ale tylko na zewnątrz. Rock’n’roll i bunt kończą się tutaj na muzyce (przesterowane gitary, ostrzejsze riffy, mocna perkusja), teksty przepełnione są natomiast duchowością, porzucając chropowaty klimat na rzecz wrażliwości. Przy tym wszystkim prezentowane utwory przyjmują dość garażowa formę, przywołując na myśl nie tylko współczesne alternatywne granie, ale także rock rodem z lat siedemdziesiątych i grunge rządzący początkiem lat dziewięćdziesiątych.
|
32. Bonaventure „Mentor EP” (Planet Mu)
Mógłbym zażartować, że materiał zawarty na płycie to pozycja idealnie skrojona pod wszelkiej maści miłośników teorii spiskowych, a w szczególności tych, którzy poważnie liczą się z pozaziemskimi formami życia. Utwory na „Mentor EP” są bowiem, jak wspomniała sama autorka, mocno inspirowane m.in. tematyką science fiction, istotami obcymi i faktem, że obcują one z nami na trzeciej planecie od Słońca, o czym nie mamy oczywiście pojęcia. Odchodząc jednak od zakulisowych kwestii, sześć numerów, jakie przygotowała dla nas Soraya Lutangu, to mieszanka porządnie sklejonej muzyki elektronicznej. Słowa „sklejonej” użyłem w poprzednim zdaniu nieprzypadkowo. Na „Mentor EP” odnajdziemy sporo wpływów nie tylko z parkietów europejskich (dance i coupé-décalé – mający swoje źródło w zamieszkiwanych przez afrykańskich imigrantów paryskich gettach), ale także czystej afrykańskiej kultury wywodzącej się prosto z Czarnego Lądu (np. kizomba, czyli rytmiczna muzyka rodem z Angoli). Połamane bity i ognisty trans najwyższej próby.
|
31. Channel Tres „Channel Tres EP” (Godmode)
Mieszanka brzmień house, współczesnego r&b oraz muzyki funk, której wynikiem jest taneczna petarda, sprawdzająca się zarówno w dużych klubach, jak i na mniejszych imprezach. Pochodzący z Zachodniego Wybrzeża producent zadbał, aby bas odpowiednio spasował się z krwiobiegiem słuchaczy.
|