Krótka piłka #440: „Znalezione”, „Indigo”, „Metamorphosis”

Krajowe rapowe podziemie, nowa księżniczka Blue Note i wyczekiwany debiut.

Jot „Znalezione”
(2018; wydanie własne)
„Odkąd pamiętam, to oldschool wypiera newschool” rapuje w na swojej nowej płycie Jot i trudno nie przyznać mu racji. Niezależnie od tego, jak bardzo będziemy zapatrzeni w nowych graczy na rapowej scenie i jak dobry poziom będą oni prezentować, koniec końców i tak przyjdzie czas, że wrócimy do starych nagrań, które, jak się okaże, znamy na pamięć i na wyrywki. Sam wrocławski emcee jest właśnie takim oldschoolem, do którego zawsze chętnie wrócimy. Mody przychodzą i odchodzą, ale Jot w dalszym ciągu robi swój rap, do którego przyzwyczaił nas już dawno temu. I chociaż doskonale wiemy, czego mamy spodziewać się po jego nowej płycie, i tak czujemy pozytywne zaskoczenie. Tak samo teraz. Zdanie, że ktoś rapuje tak, jak na swoich ostatnich krążkach, w przypadku innych przedstawicieli krajowej sceny brzmiałby jak wyrok. W przypadku Jota jest komplementem.

Kandace Springs „Indigo”
(2018; Blue Note)
Młoda, ale już bardzo poważana w muzycznym środowisku (pochlebne słowa m.in. od nieżyjącego już Prince’a) Kandace Springs na swoim drugim studyjnym krążku zaproponowała mieszankę kilku gatunków odwołujących się do tzw. czarnej muzyki. Niesłabnąca magia wytwórni Blue Note wciąż ma się bardzo dobrze. Selekcja wydawanych albumów także nie przestaje utrzymywać się na odpowiednio dobrym poziomie. „Indigo” daje ku temu dowody w postaci świetnych piosenek żonglujących funkiem („People Make The World Go ‚Round”), soulem („Breakdown”, „6 8”) i r&b („Fix Me”). Spoiwem dla całości jest jazz, w którym wokalistka czuje się zdecydowanie najlepiej. Springs doskonale odnajduje się w towarzystwie trąbki, harmonicznych partii fortepianu i w balladowych fragmentach, kiedy jej wokal z roli towarzysza melodii staje się kolejną fakturą dźwięku („Unsophisticated”).

Uniatowski „Metamorphosis”
(2018; Agora)
Długo kazał na siebie czekać, ale jest. Wreszcie. Być może trudno będzie w to uwierzyć – tym bardziej, że artysta obecny jest na polskiej scenie muzycznej od bardzo dawna – ale „Metamorphosis” jest debiutanckim albumem Sławka Uniatowskiego. Nie boję się tego napisać: obok Kuby Badacha i Jakuba Jonkisza, Uniatowski jest najciekawszym krajowym wokalistą, z którym wciąż większość słuchaczy nie potrafi znaleźć nici porozumienia. A szkoda, ponieważ piosenkarzowi warto zaufać. Płyta, która ukazała się kilka miesięcy temu, jest mieszanką piosenek z angielsko- i polskojęzycznymi tekstami. Wspólnym mianownikiem dla zestawu trzynastu numerów jest – zabrzmi to trochę głupio, ale to prawda – głos Uniatowskiego. Jego charakterystycznej barwy trudno nie zapamiętać i pomylić z kimś innym. Ciepły, miękki, idealny do śpiewania o miłości w sposób dojrzały. Bo dojrzałość to cecha tego albumu, która wespół z ciekawą aranżacją i muzycznym vibe’em, powinna przemówić nie tylko do fanów męskiego soulu i popu. (MAK)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.