Piosenka 18+.

Świntuch aka Tymon (foto: książeczka dołączona do płyty „Świntuszenie”/discogs.com)
Pierwszy album Tymona (właściwie Świntucha, bo pod taką ksywką występował wtedy wrocławski raper) z tzw. legalnego obiegu w czerwcu tego roku osiągnął pełnoletniość, dlatego nic nie stoi już na przeszkodzie, aby pisać o nim przed godziną dwudziestą drugą.
Niemalże od zawsze śmieszyła mnie pewna rzecz: polskie rozgłośnie radiowe, które bez pohamowania emitują anglojęzyczne utwory muzyczne, w których pojawiają się słowa powszechnie uznawane za wulgarne, jednocześnie nie wyrażają akceptacji dla piosenek z polskimi tekstami zawierającymi ich odpowiedniki (oczywiście na przestrzeni ostatnich lat zachodzą w tej kwestii zmiany, ale wiecie doskonale o co mi chodzi). Wielki rechot wywołuje już fakt, że wszelkiego rodzaju shity oraz fucki nawet nie są wypikane, wyciszone lub zniekształcone. Kiedy polskie kanały muzyczne puszczały teledyski hip-hopowe, w których czarnoskórzy panowie przechwalali się przed zaznajomionymi bitches o swoich big black dicks, profanacją języka polskiego i obrazoburstwem kultury były te klipy, które powstały do krajowych odpowiedników tego typu kawałków (kilka lat później telewizja ESKA nie miała już jednak skrupułów i z ochotą, ku uciesze małolatów, odtwarzała wideo do „Damy radę” z wypikanym przekleństwem w refrenie). Tymon miał to wszystko w nosie (żeby nie pisać o innym otworze w ludzkim ciele) i płytę wydaną w 2000 roku w całości oparł na odwołaniach do seksu, wulgarności i wyuzdaniu. Tak przynajmniej niektórzy twierdzili.
I jeśli aktualnie narzekamy na krajowych raperów, którzy nawijają, że „odbijają sobie go kolanem”, to teksty zawarte na „Świntuszeniu” wielu wprawiłyby w zakłopotanie. Bo Tymon nigdy nie owijał w bawełnę. Jako recenzentowi zarzucono mu, że się nie zna. Co zrobił? Chwycił za mikrofon i odpowiedział na diss WYP3. Swoją drogą panowie z Kielc musieli się nieźle zdziwić, kiedy niepoważany przez nich pismak i wydawałoby się łatwy cel do nabijania się (wyobrażam sobie sytuację, w której przykładowo Wojtas mówi coś w stylu: „Ej, chłopaki, nagrajmy diss na tego gnoja. Przecież on nie rapuje, to nam nie odpowie!”), zachował się jak rasowy emcee.
„Świntuszenie” ociekało wręcz seksem, ale tym najgorszym z możliwych: z taniego motelowego pokoju, zatęchłego zaplecza w podrzędnym klubie i zniszczonej toalety. Kolejne zwrotki zbudowane były na fundamencie często prymitywnych skojarzeń i dosłownego, wręcz obrazowego opisywania sytuacji zbliżenia. „Morda morda morda, ssij ssij ssij, do ręki kutas i w ryj” to tylko mała próbka tego, z czym zmierzy się słuchacz chętny na godzinę obcowania ze stylem Świntucha.
Moje pokolenie wyrosło z tego typu rzeczy (chociaż nie będę ukrywał, że osiemnaście lat temu przegrana od kolegi kaseta ze „Świntuszeniem” była jedną z najczęściej kręcących się taśm w moim szaro-czarnym walkmanie firmy Sony) i szuka w muzyce innych emocji. Jedno jest jednak pewne: ocierający się o g-funk podkład w „On jest za duży” – czyli singlu promującym wydaną w 2000 roku płytę – nawet dzisiaj wydaje się świeższy i ciekawszy od współczesnych „wypocin” niektórych krajowych producentów. (MAK)
*** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.
Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Twitterze.