W 381. odcinku cyklu Krótka piłka sięgam po trzy tegoroczne płyty: „Spirit”, „TLC” i „2Can Mixtape”.

Oxon/DJ Smutek „2Can Mixtape”
(2017; wydanie własne)
„2Can Mixtape” to typowy materiał nagrany na luzaku w celu – a jakże! – rozluźnienia atmosfery. Wakacyjny klimat, mocno imprezowa stylistyka oraz historia przewodnia (cytując klasyka: „melanż w opór”), którą traktować należy z przymrużeniem oka. Oxon nie zaskakuje może jakoś szczególnie (raper nagrał w przeszłości kilka lepszych numerów), jednak nie można odmówić mu chęci i prób przyciągnięcia uwagi słuchaczy. Eksperymenty z flow, trochę follow upów, specyficzne poczucie humoru i żarty, które przy kielichu rozbawią pewnie każdego. Wszystko to oparte na brzmieniu zaczerpniętym – jak na tego typu materiał przystało – z utworów znanych i powszechnie lubianych. Wykorzystanie „All The Way Up” Fat Joe’a i Remy, „Ready Or Not” The Fugees czy „Hello” Adele pozytywnie zaskakuje. Tak samo zresztą jak fakt, że „2Can Mixtape” jest przykładem dobrej współpracy rapera z didżejem. Wielokrotnie przy tego typu projektach emcee dominował nad kolegą z duetu. W przypadku Oxona i Smutka akcenty są rozłożone mniej więcej po równo, a rola didżeja nie zostaje sprowadzona wyłącznie do odpowiedzialności za płynne „przejścia” pomiędzy kolejnymi utworami.

Depeche Mode „Spirit”
(2017; Columbia Records)
Biorąc pod uwagę tylko albumy z tzw. komercyjnego topu, „Spirit” to obok „Is This The Life We Really Want?” Rogera Watersa i „DAMN.” Kendricka Lamara najbardziej zaangażowana płyta, jaka ukazała się w tym roku. Depeche Mode próbują oddać nastroje społeczne panujące aktualnie w kulturze Zachodu, nie zapominając przy tym o jednostce i bardziej uczuciowej stronie życia. Dzięki takiemu połączeniu udaje się osiągnąć coś, czego brakowało na ostatnim krążku („Delta Machine”, 2013) – balans pomiędzy rozrywką i refleksją. Muzycy na swojej najnowszej płycie skłaniają słuchaczy do myślenia i odpowiedzi na kilka pytań dotyczących kondycji współczesnego człowieka. Momentami używają do tego zgranych chwytów, ale pamiętać trzeba, że mieszanka brudnego gitarowego brzmienia, wolnej elektroniki oraz słodkiego i dusznego synthpopu to przecież ten dźwiękowy kolaż, za który miliony fanów skoczyłoby za Depeszami w ogień. Przy tym wszystkim odbiorca w ogóle nie odczuwa, aby grupa myślała o osiadaniu na laurach, odcinaniu kuponów i opieraniu się na popularności zdobytej ponad trzy dekady temu. Jedna z tegorocznych pozycji obowiązkowych.

TLC „TLC”
(2017; 852 Musiq)
O odcinaniu kuponów nie można mówić także w przypadku projektu TLC. Pierwszy od piętnastu lat album, już bez udziału Lisy Lopes, w żadnym wypadku nie był skokiem na kasę. T-Boz i Chilli, zakładając akcję crowdfundingową, dały fanom wybór. Ci w mniej niż dwie dobry dokonali tylu wpłat, że zbiórka zakończyła się wielkim sukcesem. Odpowiedź była więc jednoznaczna: tak, oczekujemy nowej płyty TLC, nawet jeśli najpopularniejszego ogniwa od 2002 roku nie ma już wśród żywych. Efekt końcowy tych starań w prosty sposób przywraca vibe dawnych nagrań zespołu. Singlowe „Way Back” dzięki swej g-funkowej stylistyce z łatwością przyjmie się jako jeden z najlepszych utworów tegorocznego lata, a „Perfect Girls”, „Aye Mutha Fucka” i „Haters” bez problemu znajdą fanów zarówno wśród nastoletniej, jak i tej dojrzalszej części słuchaczy. Wszystko oparte zostało o formułę, która jeszcze w latach dziewięćdziesiątych pozwoliła TLC odnieść globalny sukces. Formułę – warto dodać – która pomimo upływu czasu wciąż działa. (MAK)