Zawsze zastanawiało mnie, co jest powodem tego, że jedna wokalistka ze wspaniałym warsztatem wokalnym i pięknymi kompozycjami jest stawiana na piedestale jako wybitna artystka, a inna musi wciąż chować się w cieniu koleżanek po fachu i pozostawać niedoceniana, mimo swojego równie wielkiego (a może nawet większego?) talentu muzycznego. Tak właśnie jest z Lisą Germano.
Obecnie pięćdziesięcioletnia multiinstrumentalistka, wydała kilkanaście albumów, pięknych, zróżnicowanych, jednak nieodnoszących komercyjnego sukcesu. Podczas kiedy Tori Amos osiągała wszechobecne uznanie w oczach (i uszach) słuchaczy i krytyków, albumy Lisy uchodziły uwadze szerszej publiczności. Do dzisiaj to totalny underground, ciężko o jej albumy w sieci, jeszcze ciężej w sklepach internetowych.
W czym pani Germano jest gorsza? Absolutnie w niczym. Nie jest kopią, nikogo nie udaje. Już od otwierającego płytę „The Day” można poczuć, że do czynienia ma się nie z pisarką, nie z wokalistką, ale z prawdziwą artystką. „In The Maybe World” to melodie krótkie, spokojne, wyciszające, z pięknymi, prostymi tekstami. Jest klimatycznie, jest nastrojowo. Można wręcz powiedzieć, że Lisa jest mistrzynią klimatów. Charakterystyczny głos przy akompaniamencie pianina sprawia, że ten album naprawdę można polubić, a nawet pokochać. Poziom piosenek na płycie jest dość równy, ale warto zwrócić szczególną uwagę na tytułowe „In the Maybe World”, „After Monday” i Into oblivion. Ten ostatni to już małe arcydzieło. Maybe it’s time we said / I’ll miss you forever / But all along i want to go / Into oblivion. Brzmi ładnie? Sprawdźcie sami.
Recenzja krótka, bo i album do najdłuższych nie należy. Zresztą, o muzyce nie powinno się pisać, jej trzeba słuchać.
Recenzja ukazała się także na muzykasrodka.blogspot.com