Ranking powstał w czternastą rocznicę śmierci wybitnego amerykańskiego fotografa.
Joel Brodsky zmarł 1 marca 2007 roku w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Przyczyną przedwczesnej śmierci fotografa był atak serca. Nazwisko Brodsky’ego nierozerwalnie kojarzy się z muzyką. W bogatym dorobku artysty znalazło się bowiem wiele sesji zdjęciowych, których bohaterami byli wykonawcy muzyczni. Ponadto, nazwisko nowojorskiego mistrza aparatu widnieje w tzw. creditsach ponad czterystu (!) płyt, w których zdjęcia autorstwa Brodsky’ego zobaczymy albo na okładkach, albo w dołączonych książeczkach.
Lista artystów, z którymi współpracował fotograf, jest naprawdę długa, dlatego też wybór dziesięciu najlepszych płyt ze zdjęciami Brodsky’ego na okładce nie był wcale łatwy. Ale, jak widać poniżej, nie niemożliwy. Więcej o samym artyście przeczytać można na przykład tutaj.
10. The Stooges „The Stooges” (1969, Elektra)
Większość zachwyca się materiałem „Fun House”, gdzieś tam w tyle zostawiając debiutancki, imienny materiał z 1969 roku. Szkoda, ponieważ to na „The Stooges” kapela Popa była tym nieokiełznanym żywiołem, który później zdobywał serca fanów, wcześniej rozszarpując ich z sobie znaną tylko charyzmą i kunsztem. Surowe brzmienie (ukłony dla producenta Johna Cale’a z The Velvet Underground) połączone z psychodelicznym rockiem, który dla kapeli był przecież muzycznym źródłem. Punkrockowy w erze przedpunkowej. [posłuchaj]
|
9. Chic „C’est Chic” (1978, Atlantic)
Druga pływa w dorobku projektu Nile’a Rodgersa i Bernarda Edwardsa. Album niezwykle przebojowy z dwoma piekielnie mocnymi punktami, jakimi był singlowe „Le Freak” i „I Want Your Love”. Disco, soul, jazz, funk, trochę melodyjnego popu i balladowych fraz. Chic w najwyższej formie, chociaż Rodgers jako producent (solo) dopiero miał się przecież światu objawić. [posłuchaj]
|
8. Nazz „Nazz” (1968, SGC Records)
Kiedy w 1974 roku ukazała się płyta „Queen II”, fani amerykańskiego zespołu Nazz mogli czuć się lekko dziwnie, widząc okładkę przypominającą tę, jaka zdobiła debiutancki materiał ich ulubieńców z końca lat sześćdziesiątych. Pod względem muzycznym brytyjska kapela przewyższała swoich starszych kolegów niemal w każdym aspekcie, jednak kłamstwem byłoby stwierdzenie, że Nazz to kiepski projekt, którego nie warto posłuchać. Garażowy rock, młodzieńcza fantazja, gitarowe solówki żywcem wyjęte z jamów, a do tego czystej postaci pop, którego nie powstydziliby się panowie z The Who, którzy stanowili tutaj sporą inspirację. [posłuchaj]
|
7. MC5 „Kick Out The Jams” (1969, Elektra)
Brodsky miał szczęście do współpracy z kapelami, których twórczość stanowiła fundament pod późniejsze muzyczne działania innych wykonawców. Tak było z The Stooges, ale o tym samym można powiedzieć też w przypadku MC5. „Kick Out the Jams” był debiutanckim albumem, który zespół zarejestrował w dwa dni w jednym ze studiów nagraniowych w Detroit w opcji „na żywo”. Koncertowa energia i żywiołowość są tutaj wyczuwalne, ale to odmienność od tego, z czym do tej pory mieli do czynienia słuchacze, wydaje się najważniejsza. Na takie brzmienie nie był przygotowany dosłownie nikt – łącznie z recenzentem magazynu „Rolling Stone”, który ocenił płytę jednoznacznie negatywnie. Jej wartość zweryfikowała jednak historia. [posłuchaj]
|
6. Kiss „Kiss” (1974, Casablanca)
Brodsky wykorzysta tutaj dobrze znany patent na zdjęcie, a okładka w 1974 roku wywołała szum porównywalny do zawartości debiutanckiego krążka zespołu Kiss. Sama kapela nigdy nie była jakoś wybitnie innowacyjna, a grana przez nią muzyka odkrywcza i przełomowa. Tutaj liczyła się prostota (ale nie prostactwo), odwołania do klasycznego rocka, odrobina szaleństwa w stylu glam i hard rockowe solówki, które powodowały przyśpieszone bicie serca u metalowych stulejarzy. Ale nie ma w tym nic złego, ponieważ – zabrzmi to dość trywialnie – „Kiss” to naprawdę dobrą płyta. [posłuchaj]
|
5. Tom Waits „Small Change” (1976, Asylum)
Jeśli miałbym wybrać swoją ulubioną okładkę ze zdjęciem Brodsky’ego, postawiałbym na „Small Change”. Dekadencja, codzienność, pesymizm, życiowe wzloty i upadki, erotyzm, trochę melancholii. W sumie podobne emocje wyzwala jedenaście zawartych na płycie piosenek, dzięki którym Waits stał się wreszcie tym Waitsem – surowym, zachrypniętym, trochę tajemniczym i demonicznym jednocześnie, mówiącym o swoich problemach, które przecież mogą dotknąć każdego człowieka (w tym przypadku mam na myśli alkoholizm). Album „wagi ciężkiej”. Na dodatek przyswajalności materiału nie polepszyła jego jazzowa forma. Ale kto powiedział, że zawszo musi być lekko? [posłuchaj]
|
4. Funkadelic „Maggot Brain” (1971, Westbound)
Podobno grupa Funkadelic ma w dorobku kilka lepszych płyt. Podobno. Nie zamierzam z tym dyskutować, ponieważ każda z osób, które czytają teraz te słowa, może mieć przecież odmienne zdanie. Być może problemem, przez który słuchacze wyrażają się o „Maggot Brain” nie do końca pozytywnie, jest przesyt. Owszem, pierwszy kontakt z tym albumem jest trudny, ponieważ można mieć wrażenie, że jest tutaj za dużo funku, za dużo rocka, za dużo soulu, za dużo bluesa. Za dużo wszystkiego. Jednak kiedy oswoimy się z tym nadmiarem bogactwa i zaczniemy wgryzać się w poszczególne utwory, okaże się, że mamy do czynienia nie tylko z klasowym materiałem pod względem kompozycji, ale czymś pozwalającym nam doświadczyć ponadczasowego, nieporównywalnego z niczym innym duchowego przejawu wielkości muzycznym proroków z funkowego kościoła Funkadelic. OK, trochę odleciałem, ale wierzę, że wiecie, o co mi chodzi. [posłuchaj]
|
3. The Doors „Strange Days” (1967, Elektra)
Jako fotograf Joel Brodsky najlepiej kojarzony jest przede wszystkim z zespołem The Doors. Za okładkę ich debiutanckiej, imiennej płyty otrzymał nawet nominację do Grammy (nawiasem mówiąc: wstyd, że to tylko jedno takie wyróżnienie w jego dorobku, jeśli chodzi o te najważniejsze muzyczne nagrody w USA), ale to nie pierwszy album wesołej kompanii Morrisona postanowiłem przypomnieć w tym zestawieniu. Padło na „Strange Days”, czyli drugi krążek w dyskografii Doorsów. Dla wielu to tylko odrzuty z poprzedniej sesji nagraniowej oraz płyta wydana wyłącznie po to, aby wykorzystać dobrą passę wcześniejszego materiału. Owszem, jest w tym sporo prawdy (tak – piosenki ze „Strange Days” były nagrywane z myślą o „The Doors”; tak – wydawca chciał zarobić jeszcze więcej pieniędzy), ale to mrok i dziwność (że nawiążę do tytułu) tej płyty sprawiają, że słuchacz czuje się nią nie tyle zaintrygowany, co zahipnotyzowany. Kompozycje wciągają na tyle, że trudno się wyzwolić z ich objęć. Topisz się, zapadasz, ale jednoczesnie nie czujesz potrzeby uwolnienia się z tej swoistej pułapki. Trochę jak z Bowiem, ale to przecież temat na inną rozmowę. [posłuchaj]
|
2. Ohio Players „Ecstasy” (1973, Westbound)
Wyrafinowany, finezyjny funk. Multum melodii, które koją, pieszczą, ale też podsycają emocje. Brzmienia żywcem wyjęte z filmów charakterystycznych dla gatunku blaxploitation. Żeby pokazać prawdziwą wartość tego albumu i zawartych na nim utworów, trzeba wspomnieć o jego wielkiej popularności wśród hip-hopowych producentów. Według informacji zamieszczonych w serwisie Whosampled.com, muzyczne próbki pochodzącego z tego krążka wzbogaciły ponad sześćset nowych kawałków. [posłuchaj]
|
1. Isaac Hayes „Black Moses” (1971, Enterprise)
Isaac Hayes miał ogromne ego, ale równie duży talent (co, jak pokazuje historia – ta dalsza i nowsza – często idzie w parze). „Black Moses” jest tego doskonałym przykładem. Widzimy to już w tytule, następnie patrząc na rozkładaną okładkę z podobizną artysty pozującego na biblijnego proroka, by finalnie usłyszeć to na dwupłytowym albumie. Jednak Hayes był też najwybitniejszym wykonawcą progresywnego i symfonicznego soulu, jaki stąpał po tej planecie. Eksperymenty łączące funk, balladowego rhythm and bluesa, jazz z wczesnymi próbkami rapu dla wielu pokoleń stały się wyznacznikiem jakości i drogowskazem w muzycznej peregrynacji. Argument mówiący o tym, że część piosenek jest za długa, zbywam śmiechem połączonym z grymasem twarzy i przypomnieniem bardzo ważnych, życiowych słów: od przybytku głowa nie boli. [posłuchaj] (MAK)
|