Pół wieku na scenie i płyta z kilkoma premierowymi utworami.

Okładka płyty „Lubię… specjalne okazje”
Jedni zaczęli swoją przygodę z muzyką od rocka, jazzu lub klasyki. Ja natomiast jestem osobą, która pierwsze świadome słuchanie i wybieranie repertuaru rozpoczęła od rapu. Ktoś teraz chwycił się za głowę, ktoś postanowił rzucić komputerem przez okno, ale tak faktycznie było. Jestem dzieckiem pierwszych płyt Wzgórza, Liroya i Kalibra, a „Skandal” Molesty był dla mnie jak muzyczna Biblia. Ale to dzięki rapowi poznałem jazz, do którego jest mi dzisiaj najbliżej; to przez sample wykorzystane w rapowych kawałkach poznałem muzykę soul i klasycznego rhythm and bluesa. Kolejne utwory o życiu na blokowisku (wersja polska) lub w getcie (wersja amerykańska) otworzyły mi przepustkę do muzyki, z którą obcuję dzisiaj.
Podobną drogą poznawałem też wykonawców. Nie inaczej było z Krystyną Prońko, której nazwisko pojawiło się na moim horyzoncie dzięki utworowi grupy Thinkadelic „Lek”. Dzięki tego typu rzeczom okazywało się, że istnieje ciekawa muzyka poza rapem, a ja mam przed sobą jeszcze dużo do odkrycia. Wspominam o tym nieprzypadkowo, ponieważ w ubiegłym roku Krystyna Prońko celebrowała pięćdziesięciolecie pracy artystycznej. Chociaż samo świętowanie – z oczywistego powodu – nie odbyło się zapewne na taką skalę, jaka pierwotnie była zakładana, udało się zagrać kilka koncertów oraz wydać płytę „Lubię… specjalne okazje”. Album, wbrew schematycznemu podejściu do sprawy „jubileusz = kompilacja z największymi hitami”, nie jest typowym krążkiem the best of. Owszem, Prońko spogląda na nim w przeszłość, ale robi to raczej po to, aby pokazać, że uniwersalizm niektórych kompozycji jest na tyle silny, że bez problemu mogą one zaistnieć również kilka dekad po powstaniu.
„Lubię… specjalne okazje” to materiał akcentujący aktualne wokalne umiejętności Prońko. Nie jest on zbiorem singli, które chwycą za serce lub zdobędą pierwsze miejsca list przebojów, chociaż popowy charakter niektórych numerów jest faktycznie dostrzegalny. Album ten jest kolekcją utworów, w których najważniejszy jest rytm. Bez względu na to, czy mamy do czynienia z kompozycją premierową, czy też tytułem nagranym o wiele wcześniej i zaaranżowanym na nowo, zespół realizujący pomysły muzyczne robi to z dużym naciskiem właśnie na sekcję rytmiczną. Celem zróżnicowania brzmienia w poszczególnych kawałkach pojawiają się instrumenty, których zadaniem jest nie tylko dopełnienie budowy kompozycji, ale także urozmaicenie i złamanie pewnych schematów, które przy uważniejszym słuchaniu również da się wyłapać. Mam na myśli przede wszystkim solowe partie fortepianu w utworze „Nie jesteś Alicją”, harmonijki ustnej w bluesowym „Uratuj mnie, uratuj siebie” oraz dęciaków w „Bluesie dla Andrzeja” i „Opadają mi ręce”. Nie chcę być źle zrozumiany: instrumenty te pojawiają się również w innych piosenkach, ale tam ich frazy nie są wyciągane przed szereg; za to we wspomnianych numerach otrzymują chwilę tylko dla siebie.
Mając do czynienia z wykonawcą obecnym na scenie od wielu lat, zawsze uważniej przysłuchuję się premierowym kompozycjom. Te na „Lubię… specjalne okazje” wypadają dwojako. „Wobec” jest kolejnym skrzyżowaniem muzycznych dróg Prońko z raperem Tym Typem Mesem (Piotrem Szmidtem; do pierwszego doszło przy okazji projektu „…Albo inaczej”), a także kontynuacją trwającej już kilka lat współpracy z pianistą Przemysławem Raminiakiem. Muzyk ten miał również swój udział w utworze „Wspomnienia są jak film” – dość nostalgicznym i odnoszę wrażenie przesadnie łzawym. Spośród nowości na pierwsze miejsce wybija się jednak „Blues dla Andrzeja” – zadziorny utwór-hołd dla tragicznie zmarłego i nieodżałowanego Andrzeja Zauchy, który spokojnie mógłby zostać tematem przewodnim dla biograficznego obrazu o artyście. Autorem tekstu do tej piosenki jest Adam Kawa, który pisał również dla Dżambli, a jednym z efektów tych starań jest przecież kultowy numer „Wymyśliłem ciebie”.
Nowe piosenki to jedno, ale aranż utworów, które „mają już swoje lata”, to drugie. Prońko i towarzyszący jej muzycy zadbali o to, aby zrobić niektórym słuchaczom małego psikusa i wpuścić ich w tak zwane maliny. „Specjalne okazje” to przecież przedostatni numer z płyty „1980”. W nowej odsłonie utwór pozbawiony został pierwotnego funkowego vibe’u, a przez to – moim zdaniem – stracił nieco na wyrazie. Z odwrotną sytuacją mamy z kolei w „Opadają mi ręce” – tutaj tytuł zyskał na energii dzięki egzotycznej rytmice. Z trochę mniejszą ingerencją mamy do czynienia w religijnych „Prośbach powszednich”, gdzie solowa partia saksofonu ustąpiła miejsca gitarze i bardziej rozbudowanej frazie instrumentu klawiszowego.
„Lubię… specjalne okazje” nie jest płytą przełomową w dorobku Krystyny Prońko, ale myślę, że nie o to w niej chodziło. Nie jest też typowym podsumowaniem kariery wokalistki, która na swoim koncie ma kilka ponadczasowych hitów tak wyczekiwanych przez publikę na koncertach. Ten album, który wydany został przy okazji ubiegłorocznego jubileuszu pięćdziesięciolecia działalności artystycznej, to przede wszystkim próba nowego spojrzenia na kompozycje, które w przeszłości niekoniecznie cieszyły się uwagą odbiorców. To również dowód na to, że chociaż pięć dekad to sporo, sama Prońko może nie ma do zaoferowanie słuchaczom kolejnych evergreenów jak „Psalm stojących w kolejce”, ale jest gotowa nagrać płytę na tyle spójną i dobrą, by zainteresować nią słuchaczy. A o to na pewnym etapie kariery przecież tak naprawdę chodzi. (MAK; zdjęcie w nagłówku: Krystyna Prońko, foto: Kuba Karlowski, pronko.pl)
![]()
Krystyna Prońko „Lubię… specjalne okazje” |
|
*** *** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera. Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Instagramie i Twitterze.