W tytule zaznaczyłem, że to recenzja, ale może lepiej będzie traktować to jako laurkę dla Motörhead.

Są płyty, bez których muzyczny świat byłby uboższy, mniej ciekawy, a kto wie – być może nawet nie podążyłby w kierunku, jaki kiedyś obrał. Niewątpliwie do takich albumów należy piąty studyjny album zespołu Motörhead zatytułowany „Ace of Spades”. Mija właśnie czterdzieści lat od premiery tego kultowego krążka.
Zanim Motörhead wydali „Ace of Spades”, byli już doświadczonym zespołem, jednak to moment ukazała się tego materiału uznałbym za graniczny w historii grupy. Pasmo sukcesów, jakie zapewniły wydane w 1979 roku albumy „Overkill” i „Bomber” (dwunaste miejsce w Wielkiej Brytanii), sprawiło, że kapela stała się rozpoznawalna tak bardzo, że nawet materiał „On Parole” (czyli faktyczny debiut Kilmistera i spółki), który w 1975 roku został odrzucony przez wytwórnię United Artist, nagle okazał się na tyle dobry, aby finalnie go wydać (co nie było na rękę samym muzykom, ponieważ ci mieli już podpisany kontrakt z inną firmą fonograficzną – Bronze Records). Publikacja „Ace of Spades” potwierdziła dominację Motörhead, jednocześnie windując grupę na kolejny poziom.
Tworząc Motörhead w połowie lat siedemdziesiątych, Lemmy’emu przyświecał jeden cel: granie muzyki szybkiej, głośnej, aroganckiej i brudnej. Wychowany na bluesie i rock and rollu basista zapragnął swoimi piosenkami przytłaczać i obezwładniać. W związku z tym heavymetalowa grupa, jak zwykło się określać Motörhead, dołączyła do swojego repertuaru brzmienie zaczerpnięte z punk rocka. Szybkość i energia dały efekt w postaci speed i thrash metalu. Na „Ace of Spades” otrzymaliśmy to wszystko zwielokrotnione do tego stopnia, że brytyjscy recenzenci, w reakcjach na singiel tytułowy, łapali się za głowy i do tego stopnia byli pod wrażeniem jego dzikości, że ówczesne gwiazdy angielskiej sceny punk rockowej, grupę U.K. Subs, nazwali „zgrzybiałymi starcami” (określania tego użył dziennikarz magazynu „Sounds” Garry Bushell). Nie ma się jednak czemu dziwić: nikt wcześniej nie zaproponował tak szalonej perkusji i ostrego wstępu, który hipnotyzował, by następnie obudzić cię kopniakiem w twarz. Przynajmniej takie wrażenie odniosłem w chwili, kiedy usłyszałem ten utwór pierwszy raz – a było to w okresie, kiedy uznawałem się za zatwardziałego fana kultury hip-hopowej.
Singiel „Ace of Spades” poznałem dzięki grze komputerowej „Tony Hawk Pro Skater”. Fanem serii sygnowanej nazwiskiem słynnego skejta nigdy nie byłem, jednak po jedną z kolejnych części postanowiłem sięgnąć ze względu na bonus, jakim był polski soundtrack dołączony przez krajowego dystrybutora. Pamiętam, że przy pierwszych taktach utworu oderwałem dłonie od klawiatury i przestałem poruszać postacią na ekranie. Słuchałem. Następnie dość szybko odnalazłem kawałek na jednym z torrentów (tak, kiedyś używaliśmy takich rzeczy, aby móc słuchać muzyki; dzisiejsze serwisy streamingowe są czymś, o czym piętnaście-dwadzieścia lat temu mogliśmy tylko pomarzyć), wgrałem go do odtwarzacza mp3 i przez kilka dni słuchałem praktycznie bez przerwy. Zauroczyła mnie nie tylko muzyka, ale także tekst: metafora rock and rollowego życia przyrównanego do codzienności hazardzisty, dla którego w ryzykownych sytuacjach ratunkiem często okazuje się as pik. Narracja rodem z bluesa, który dla „Ace of Spades” jest fundamentem, a sam singiel uznać można przecież za „blues na sterydach”. Ekscytujące niecałe trzy minuty, które czterdzieści lat temu zmieniły muzykę i ciągle wywierają wpływ na kolejne pokolenia.
Embed from Getty ImagesUtwór tytułowy z płyty wydanej w 1980 roku stał się wielkim przebojem, tak zwanym evergreenem, pozostając jednocześnie przekleństwem dla całej kapeli, która przez wielu słuchaczy była (jest?) kojarzona wyłącznie z nim. Wspominał o tym zresztą w swojej autobiografii sam Kilmister: „Przecież od czasów Ace of Spades nagraliśmy mnóstwo płyt. Gdyby taki uwalony koleżka (pod sceną – przyp. MAK) zaczął śpiewać coś z naszych ostatnich płyt, może tak bardzo by mi to nie przeszkadzało”*, dodając również: „Chociaż chce mi się rzygać, jak to gram, Motörhead nie może z tym walczyć. Odmowa zagrania tej piosenki (…) to bardzo zły pomysł”**.
Jednak piąty krążek w dorobku brytyjskiej kapeli to nie tylko piosenka tytułowa. To dwanaście niezwykle równych, dobrze dopracowanych kawałków, które zachwycają również cztery dekady od premiery. Partii basu z „Ace of Spades”, którą znają chyba wszyscy świadomi słuchacze, w żaden sposób nie ustępuje wstęp do „Live to Win”, który również opiera się na tym samym instrumencie. „Fast and Loose” (prywatnie mój ulubiony numer na albumie) daje pierwszeństwo perkusji, która nie tylko rytmizuje cały numer, ale przede wszystkim jest dowodem na kunszt Phila Taylora. Swoją grą muzyk zaprzecza wszelkim twierdzeniom, jakoby heavy metalowi perkusiści musieli wyłącznie głośno i mocno walić w bębny, a technika była im niepotrzebna.
„Ace of Spades” to kwintesencja rock and rolla wpisująca się w klasyczny slogan z seksem i narkotykami włącznie. „Love Me Likea a Reptile”, „Jailbait” czy „The Chase is Better Than The Catch” to bezwstydne numery, których tematyką w mniej lub bardziej bezpośredni sposób jest seks i erotyczna zażyłość pomiędzy kobietą a mężczyzną (czasami wchodząca nawet w sferę zakazaną, bo uczucie dotyczy nastoletniej dziewczyny). Gdzieś między nimi, niczym zabłąkany szczeniak, pojawia się „(We Are) The Roadcrew” – melancholijna piosenka, w której trio składa podziękowanie dla wszystkich osób technicznych obsługujących koncerty zespołu. Lemmy bawi się tutaj słowem i formą, używając w tekście wiele razy określenia „another”, by podkreślić różnorodność kolejnych odwiedzanych miejsc i sytuacji („Another town I’ve left behind, / Another drink completely blind, / Another hotel I can’t find, / Another backstage pass for you, / Another tube of super glue, / Another border to get through”). Jednak bez względu na to, czego dotyczy konkretna piosenka, wspólnym mianownikiem albumu jest jego dźwięk – spójny, naznaczony odkręconym do granic możliwości wzmacniaczem Kilmistera, porywającymi solowymi partiami grającego na gitarze Eddie’ego Clarke’a i łączącego moc, szybkość i technikę Phila Taylora.
„Ace of Spades” to niezniszczalna płyta. Cała trójka, czyli klasyczny skład Motörhead, nie dożyła dzisiejszej rocznicy (najbliżej był Clarke, który zmarł dwa lata temu), jednak ich legenda jako najbardziej energicznego zespołu nadal trwa. Czterdzieści lat po premierze widzimy, jak duży wpływ na kolejne pokolenia miało trio i ich kultowy album. „Ace of Spades” funkcjonuje dzisiaj jako definicja buntowniczego ducha muzyki rockowej, który w 1980 roku – po erze dominacji disco i punka – na nowo zdefiniował rock and rollowe brzmienie, sprawiając, że prędkość i głośność stały się jego podstawowym składnikiem na kolejne lata. „There ain’t no way, you’ll see another day, / I’m shooting out your lights, bring you eternal night” słyszymy w zamakającym płytę utworze „The Hammer” i uświadamiamy sobie, że po wykonaniu tego krok, dla muzyki nie było już odwrotu. (MAK)
* Lemmy Kilmister, Lemmy. Biała gorączka. Autobiografia, tłumaczenie: Jarek Szubrycht, wyd. Karga, Poznań 2010, s. 127.
** Dzieło cyt., s. 139.
![]()
Motörhead „Ace of Spades” |
|
*** *** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera. Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Instagramie i Twitterze.
Proszę poprawić na „thrash metal”:) Fakt, nikt tak szybko nie grał wcześniej oprócz Judas Priest (Exciter ’78) i Motörhead (Overkill ’78) ;)
PolubieniePolubienie
Dziękuję za czujność. Literówka to moje drugie imię. ;)
PolubieniePolubione przez 1 osoba