Polska dwadzieścia sześć lat później.

Hurt w 1993 roku; od lewej: Igor Paszula i Maciej Kurowicki (foto: Rafał Witczak, facebook.com/ZespolHurt)
Kiedy w 1994 roku zespół Hurt debiutował materiałem „Babilon”, byłem siedmiolatkiem, który w szkole podstawowej czytał o Ali, która ma kota. Na moje szczęście miałem starszą o osiem lat siostrę, dzięki której moi znajomi nie ograniczali się wyłącznie do rówieśników z klasy, ale spore ich grono stanowili również uczniowie z wyższych oddziałów. I to właśnie oni na jednej z długich przerw, w trakcie których uciekali za szkolny budynek celem zajarania peta (w czym, uspokajam, uczestniczyłem biernie), słuchali na walkmanie tak zwanych składanek przegrywanych od znajomych. Na jednej z takich taśm znalazła się „Dziewczyna z Konina”, którą zapewne dość przypadkiem dane było mi usłyszeć (przypadkiem, bowiem nie oszukujmy się – to, że mogłem przebywać z siódmo- i ósmoklasistami, nie oznaczało wcale, że gwarantowało mi to możliwość założenia nie moich słuchawek od nie mojego walkmana). W każdym razie usłyszałem wtedy „Dziewczynę z Konina” i tak mi się spodobała, że… zapamiętałem wers o skrobance (którego znaczenia nie rozumiałem) i nuciłem go sobie pod nosem, za co zostałem skarcony przez mamę (zresztą mojej siostrze też się dostało, ponieważ rodzice uznali, że to zapewne na którejś z jej kaset znalazła się tak bardzo plugawa piosenka).
Hurt z hukiem przebił się do mojej muzycznej świadomości ponownie dopiero w 2005 roku za sprawą singla „Załoga G”, który dla pokolenia dzisiejszych trzydziestokilkulatków (chyba ostatniego, bo młodsi nie mają z tym utworem już żadnego związku historyczno-społecznego) stanowił jakąś namiastkę hymnu, o miano którego rywalizował np. z „Damy radę” rapowego składu WWO. Nigdy jednak nie było tak, że wrocławski zespół należał do grona faworytów – nawet w okresie mojego dość mocnego romansu z szeroko pojętą kulturą alternatywną. Dopiero kilka lat temu, przy okazji juwenaliowego koncertu, jaki odbywał się w Tarnowie, odświeżyłem sobie dyskografię Hurtu, co doprowadziło do kolejnego zainteresowania debiutanckim materiałem i powrotu wspomnienia, od którego zacząłem ten quasi-recenzencki wywód (quasi, bo według mnie trudno jest zrecenzować coś, co zostało już przemielone przez innych na dziesiątą stronę przez ponad dwadzieścia lat). Chciałem nawet kupić „Babilon” na legalnym nośniku, ale wtedy zorientowałem się, że materiał ciągle dostępny jest na kasecie… której nie mam jak odtworzyć w domu. Dlatego tegoroczne winylowe wznowienie ucieszyło mnie – może nie bardzo, ale tak po ludzku ucieszyło.
To, że Hurt jest wypadkową inspiracji i wpływów lidera, wokalisty i tekściarza Macieja Kurowickiego, nie jest chyba żadną tajemnicą. Silna osobowość artysty, który przez lata stał się twarzą tworzonego przez siebie projektu, sprawiła, że dobierał on jedynie współpracowników, którzy pomagali mu w realizacji muzycznych planów. Debiut powstał przy udziale Igora Paszuli (oraz kilku gości) i stał się manifestem ówczesnych młodych ludzi, którzy czuli się zagubieni w sytuacji, jaka miała miejsce w kraju. Wychowani w okresie PRL-u, wyposażeni w tradycyjne wzorce wpajane niemalże przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, tęsknili za kapitalistycznym i demokratycznym Zachodem. W tak zwanej nowej Polsce przejawiało się to nie tylko zmianą ustroju politycznego, ale również straganami i zalewającymi krajowy rynek towarami niekoniecznie najwyższej jakości, ale posiadającymi magiczne anglojęzyczne nazwy – symbolu wolności, luksusu i dobrego życia. Ci sami młodzi ludzie, którzy we wszelkiego rodzaju przekształceniach wypatrywali niemalże utopii, dość szybko zorientowali się, że pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych nie jest czasem nagłych zmian na lepsze. „Babilon” stał się zbiorem buntowniczych fraz, wszelkich skarg i utyskiwań na ten stan rzeczy.
Debiutancki materiał Hurtu był wyjątkowy z dwóch powodów: mogli się z nim identyfikować zarówno ci, którzy nie bali się głośno manifestować swoich poglądów, a także ci, dla których bunt nie wiązał się z czynem, ale myślą. Dla tych drugich utwory, takie jak „Kapitalizm” czy „Punks Not Dead”, stały się możliwością artykulacji skrywanych do tej pory uczuć. Ktoś zwyczajnie powiedział głośno to, co siedziało w ich głowach, coś, z czym mogli się utożsamić i uznać za swoje.

Maciej Kurowicki w trakcie koncertu w Tarnowie w 2013 roku (foto: Jakub Seruś / Juwenalia Tarnowskie 2013)
„Babilon” jest też potwierdzeniem, że Kurowicki od początku był tekściarzem bezkompromisowym, dla którego nie była ważna otoczka, ale bezpośredni przekaz oraz dotarcie do serca i głowy odbiorcy. Oczywiście, im bliżej czasów aktualnych, tym warsztat tekściarza ulegał ewolucji. Wymuszały to również gatunki, po jakie Hurt sięgał na kolejnych płytach (od post-punku przez ska i reggae, aż po krótki związek z nurtem popularnym). Za innym brzmieniem nie podążyła jednak gorsza liryczna strona utworów – te zawsze pozostawały wierne zasadzie, wedle której najważniejsza była siła słowa. Ta surowość (na płycie z 1994 roku podkreślona dodatkowo garażową muzyką z akcentującym wszystko automatem perkusyjnym) i gorliwość w wyrażaniu zdania – chyba nawet trochę niespodziewanie dla samych twórców „Babilonu” – stała się uniwersalna do tego stopnia, że w sytuacji, w jakiej aktualnie znajduje się Polska, poszczególne piosenki dość łatwo można odnieść do wydarzeń lokalnych, jak i ogólnokrajowych (co dobrze świadczy o „Babilonie”, o naszym państwie – już niekoniecznie). Żeby nie być gołosłownym, weźmy dla przykładu utwór tytułowy, będący wyrazem buntu przeciwko wszystkim proponowanym i narzucanym nam rozwiązaniom. Numerem, który przetrwał próbę czasu, jest też „Jezus”. Przy użyciu rymów częstochowskich Kurowicki poruszył w nim istotne w latach dziewięćdziesiątych zagadnienie dziury ozonowej („Czy to dziura ozonowa? / Jak mówiła mi sąsiadka / taka dziura to jest gratka!”) oraz napastliwości ze strony religijnych podżegaczy („Jezus Chrystus w trzech osobach goni za mną polną drogą. / Za nim jacyś fanatycy, szukają sobie gdzieś dziewicy”), które dzisiaj z łatwością znajdą zwolenników w gronie osób zainteresowanych zmianami klimatycznymi oraz części społeczeństwa z niechęcią patrzącą na ingerencję wszelkiego rodzaju kościołów i grup wyznaniowych w życie państwa. „I powstaje tu pytanie: / Czemu oni biją pianę? / Kanał lewy, kanał prawy” – brzmi znajomo? Nie, to nie utwór z ostatnich kilkunastu miesięcy, ale fragment piosenki „Kanał”, który bez dużego ryzyka można odnieść do medialnej wojny pomiędzy stacjami telewizyjnymi reprezentującymi odmienne opcje polityczne.
Wykpić i ośmieszyć rzeczywistość kreowaną przez prominentów, którzy często sami bywają karykaturą, paszkwilem i komizmem w jednym, a przy tym dobrze się bawić i pozwolić na zabawę słuchaczom – ta idea doskonale sprawdziła się w połowie lat dziewięćdziesiątych i nie będzie również przekłamaniem w czasach, w których przyszło nam żyć aktualnie. „Babilon” – pomimo kilku niedociągnięć – jest bezapelacyjnie najodważniejszym albumem w dorobku Hurtu, materiałem należącym do grupy tytułów, których tematyka wracać będzie do nas niczym bumerang do momentu, aż wreszcie będzie dobrze. Czyli najpewniej nigdy. (MAK)
![]()
Hurt „Babilon” |
|
*** *** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera. Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Instagramie i Twitterze.