Numer jeden w kategorii damsko-męskiej muzycznej współpracy.

Nick Cave (foto: facebook.com/nickcaveofficia)
To nie jest żadna kontynuacja serii wpisów prezentujących najciekawsze muzyczne duety w dorobku Debbie Harry (a być może ktoś tak pomyślał, jeśli wziąć pod uwagę, że siedem dni temu w cyklu Gold Song opublikowałem kilka zdań o piosence „Well, Did You Evah”). To wpis o tym, że gdybym miał wymienić dziesięć najlepszych utworów, które są efektem współpracy artystów na co dzień ze sobą nie nagrywających, a powstała kompozycja finalnie nie jest zamieszczona na płycie jednego z nich (tylko, na przykład, składance), to na szczycie takiego zestawienia umieściłbym duet Debbie Harry i Nicka Cave’a z piosenką „Into the Fire”.
Nie jest to piosenka wiekowa, chociaż z drugiej strony, kto to wie? Jako szkic odnaleziona została po śmierci autora, jednak co do konkretnej daty powstania pewności przecież mieć nie można. Wiadomo jedno: opublikowano ją całkiem niedawno, bo w maju 2014 roku, kiedy do sprzedaży trafiła kompilacja „Axels & Sockets” sygnowana nazwą Jeffrey Lee Pierce Sessions Project. Album, na którym udzielili się między innymi Harry i Cave, był (a w zasadzie dlaczego był, skoro wciąż jest? Przecież chronologia się nie zmieniła) trzecią częścią przedsięwzięcia upamiętniającego zmarłego w połowie lat dziewięćdziesiątych wokalistę zespołu The Gun Club, Jeffrey’a Lee Pierce’a.

Jeffrey Lee Pierce na scenie podczas koncertu w Antwerpii (Belgia, 1985) (foto: Yves Lorson [CC BY 2.0], Wikimedia Commons)
Jeffrey Lee Pierce nie był muzyczną gwiazdą, o której pisali i mówili wszyscy. Był jedną z tych osób, które pomimo niekwestionowanego geniuszu, mijają się ze sławą, świadomie czy też nie stawiając ponad wszystko zasady, którym są wierne, ale które stają się balastem i nie dają nadziei na życiowe powodzenie. Największymi fanami jego kompozycji byli ci, z którymi na co dzień konkurował – inni muzycy. Chociaż ani on, ani przyjaciele artyści nie traktowali komercyjnej strony muzycznego przedsięwzięcia – czyli sprzedaży płyt i umieszczania singli na listach przebojów – jako sprawy najważniejszej. W tej relacji priorytetem było raczej wspólne przeżywanie muzyki jako życia. Taki przynajmniej odnoszę wrażenie, kiedy widzę gesty typu dedykacja albumu „The Las Vegas Story”, trzeciego studyjnego krążka w dorobku The Gun Club, wokalistce Blondie („for her love, help and encouragement”).
Pomimo tego, że Pierce nie zarobił na byciu muzykiem rockowym tylu dolarów, co ci, którzy mu kibicowali (mam na myśli, oprócz już wspomnianych, między innymi Iggy’ego Popa, Henry’ego Rollinsa i Marka Lanegana), wybitności odmówić mu nie można. „Into the Fire” może być przykładem pierwszym z brzegu, ale wolałbym, aby mówić i pisać o nim jako piosence, której sensu nadała dopiero współpraca śpiewającej dwójki. To głosy Harry i Cave’a były brakującym ogniwem, powodem, dla którego Pierce trzymał tę kompozycję w szufladzie i nie podzielił się nią ze światem wcześniej, a dopiero wtedy, kiedy na świecie tym już go nie było. (MAK)
*** *** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera. Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Instagramie i Twitterze.