Jest środa, jest Krótka piłka.

Tede & Sir Mich „Karmagedon”
(2019; Wielkie Joł)
Ponad dekadę temu Wankej rapował „Miałem nic nie mówić jak Harpo Marx, / ale już nawet 3H nie znaczy hardkor rap. / Ten twardy rdzeń zmienił się w miękką faję, / coś tam pieprzą, chociaż im ledwo staje”. I faktycznie, Tede, z którym łączenie wspomnianych linijek nie jest bezpodstawne, od dawna był ostrożny w swoich wypowiedziach, chwaląc się jednocześnie swoją bezpośredniością w stosunku do reszty sceny. Tymczasem nie licząc dosłownie kilku pojedynczych linijek i całego krążka „A/H24N2”, który był wycelowany w muzycznych oponentów, Granieckie strzelał wersami trochę ostrzegawczo, ale przede wszystkim z daleka od celu. Wszystko to (plus monotonność w kwestii doboru tematów) słuchacze (i przede wszystkim przeciwnicy) Tedemu wypominali. Niebezpodstawnie. Pod tym względem „Karmagedon” zamyka niedowiarkom możliwość krytyki. Chcieliście ksywek, a nie domysłów? Proszę bardzo, są ksywki. Chcieliście bezpośredniego odnoszenia się do konkretnych sytuacji i/lub utworów? To także pojawia się na tym albumie. Oczywiście nie wszystko może podobać się jeśli weźmiemy pod uwagę np. moralność (sprawa z Numerem powinna, według mnie, zostać wyjaśniona w cztery oczy – chociażby ze względu na wspólną sceniczną przeszłość obu panów), ale nowa płyta TDF’a jest w końcu tym, czego można bez wstydu posłuchać. Jasne, refren w „Cafe O’Belga” to tragedia, „Jack Strong” przywołuje najgorsze wspomnienia związane z latami 90. i muzyką euro-dance (bit do tego numeru jest jedną negatywną uwagą, jaką miałbym do Sir Micha), a „Mamrotrap” z powodzeniem mogłoby znaleźć się na słabiutkim przecież albumie „Skrrrt”, ale tych momentów, kiedy palec ląduje na przycisku skip+ jest proporcjonalnie mniej niż na ostatnich płytach. „Karmagedon” to zdecydowanie najlepszy materiał Tedego od czasu „Elliminati” (po drodze był jeszcze udany, ale posiadający nieco mnie argumentów „Vanillahaj$”) ze świetnym singlem „Gangin'”, co trzeba zaznaczyć, ponieważ w przypadku tego rapera wybór kawałków promujących nie zawsze szedł w parze z jakością. Taki obrót sprawy nie dziwi, ponieważ album nagrany został na podobnym patencie, co wspomniany tytuł z 2013 roku, a podobieństwo tyczy się nie tylko kwestii tekstowych, ale też flow oraz konceptu na bonusowy remiks z plejadą gości.

Mrozu „Aura”
(2019; Gorgo Music)
Mrozu obrał, wydaje się, całkowity kurs na muzykę rockandrollową, dla której fundamentem są blues, soul i rhythm and blues, ale rozumiany w klasycznym znaczeniu, a nie coś, co znamy pod pojęciem contemporary r&b. Wiąże się to z pozornym zerwaniem z komercyjną stroną całego przedsięwzięcia (może z wyjątkiem singla „Napad” i utworu „Pablo E.”, w którym pobrzmiewają echa reggae). Pozornym, ponieważ wcale nie odcinającym wokalisty od dużych przedsięwzięć i imprez. Rockowe granie naznaczone brudną gitarą, funkowymi wstawkami, garażową – nomem omen – aurą rodem z punk rocka („System” – mój ulubiony tytuł na płycie) i stylistyką retro idealnie pasuje przecież do dzisiejszej mody i tematu przewodniego takich wydarzeń, jak chociażby ogólnopolska trasa Męskie Granie lub gdyński Open’er. Ale czy to źle?

Theon Cross „Fyah”
(2019; Gearbox Records)
O „Fyah” już w lutym na swoim blogu napisał Bartek Chaciński, przy okazji wpływając na moje zainteresowanie płytą Crossa. Życie, jak to życie, potoczyło się na swój sposób, a ja po płytę angielskiego jazzmana sięgnąłem dopiero w ubiegłym tygodniu. I był to błąd, ponieważ trzy miesiące pozostawałem w beztroskiej nieświadomości, że tubista (cały czas wydaje mi się, że nie ma takiego słowa) oddał do dyspozycji słuchaczy jedną z ciekawszych płyt, jeśli chodzi o tegoroczne jazzowe wydawnictwa. „Fyah” to materiał, dla którego, co nie będzie żadnym zaskoczeniem, nadrzędnym instrumentem jest tuba lidera. Cały szkopuł w tym, że jej dźwięk został podany w takich proporcjach i takiej otoczce, która do minimum ogranicza ewentualne zmęczenie, które mogło pojawić się przy nadmiarze tubowych zadęć. Cross, jak na przedstawiciela londyńskiego multi-kulti, w swoich kompozycjach nie zapomina o wpływach afro beatu i calypso, pozostawiając miejsce dla klasycznych jazz-rockowych zagrań (gitara w „CIYA”) czy improwizacyjnych i free jazzowych fragmentów (najkrótsze, zamykające płytę, ale obdarzone największą dawką energii nagranie „LDN’s Burning”). (MAK)
*** *** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera. Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Instagramie i Twitterze.