Taka ładna introdukcja.

Okładka płyty „The Slim Shady LP” (foto: discogs.com)
Być może trudno w to uwierzyć, ale w minioną sobotę, 23 lutego, minęło dokładnie dwadzieścia lat od premiery drugiego, ale tak naprawdę najważniejszego, jeśli chodzi o początek raperskiej kariery, albumu Eminema – „The Slim Shady LP”. Płytą tą Mathers nie tylko udowodnił, że jest jednym z najlepszych raperów w The Motor City, ale poważnie zgłosił swoje aspiracje do bycia ważną postacią na amerykańskiej scenie hip-hopowej (co zresztą przypieczętowane zostało rok później premierą krążka „The Marshall Mathers LP”).
Lubię Eminema z tamtego okresu – tuż przed szaloną karierą, już z ufarbowanymi włosami, ale bez jednoznacznie komercyjnego nastawienia na tworzenie muzyki i czerpanie z tego korzyści materialnych (co dostrzegalne było już na trzeciej płycie). Nie zrozumcie mnie źle – to jego praca i jak każdy, kto ma na utrzymaniu dom, rodzinę i samego siebie, także raper musi zarabiać, aby płacić rachunki. Wpływy ze sprzedaży „The Slim Shady LP” także były spore, ale w tamtym okresie Marshall miał w sobie pierwiastek bycia ponad tym i chęć zawojowania przede wszystkim sceny oraz pokazania czarnoskórym kolegom (rywalom?) z branży, którzy nie traktowali go jeszcze zbyt poważnie, że nie jest kolejnym białym kolesiem pokroju Vanilli Ice’a. Zadanie udało się zrealizować w stu procentach, a pomocna okazała się zbudowana wokół Eminema otoczka quasi-psychopaty, który w swoich utworach chociażby uśmierca byłe partnerki (utwór „’97 Bonnie & Clyde”, do którego nawiązuje także okładka płyty). Wizytówką rapera w 1999 roku stał się jednak numer „My Name Is”, w którym Em nie tyle przedstawiał się publiczności (fraza tytułowa), ale niemalże streszczał całą płytę i zdradzał tematykę swojej twórczości na najbliższe lata. Bo ile razy raper powracał do wątku przechwalania się, niechęci do matki („I just found out my mom does more dope than I do”), przekuwanych w sukces porażek („My English teacher wanted to flunk me in Junior High / Thanks a lot, next semester I’ll be thirty-five”), kpienia z show biznesu i prowokacyjnych zaczepek w stosunku do innych muzyków, nie wspominając już o najbardziej tanich nawiązaniach do seksu („But I can’t figure out which Spice Girl I want to impregnate”)? Odpowiadam bez dłuższego zastanowienia się: praktycznie w każdym numerze na każdym kolejnym albumie. Szkopuł w tym, że za pierwszym razem brzmiało to jeszcze dobrze, później było już tylko efektem wtórności o braku większego pomysłu na siebie i własną twórczość. (MAK)
*** *** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera. Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Instagramie i Twitterze.