Wokalistka zespołu Blondie gra na własny rachunek.

Okładka płyty „KooKoo” (foto: discogs.com)

Wokalistki i wokaliści, które/którzy na co dzień pełnią znaczące role w ważnych dla historii muzyki zespołach, decydując się na karierę solową, robią to przede wszystkim z dwóch powodów: albo atmosfera w grupie psuje się na tyle, że zmiana otoczenia jest potrzeba wszystkim, albo mają nadzieję na zaprezentowanie siebie w zupełnie innym świetle, a tym samym udowodnienie, że to oni, a nie reszta kapeli, są magnesem przyciągającym publiczność (OK, jest jeszcze trzeci powód – pieniądze – ale zostawmy go w spokoju). Efekt takich działań jest różny. Debbie Harry na przykład nie poszło najlepiej.

Wątek nieudanej (może nie pod względem artystycznym, ale pozostawiającej wiele do życzenia jeśli chodzi o stronę komercyjną) kariery solowej wokalistki zespołu Blondie to temat, o którym chętnie poczytałbym najlepiej w szczerej autobiografii artystki, która ukazać ma się ponoć w przyszłym roku. Jednak nawet bez wywodu samej Harry jestem w stanie stwierdzić, że decyzja o działaniu w pojedynkę (na marginesie: ogłoszona w 1981 roku właśnie 11 lutego), miała źródło w znudzeniu się sobą nawzajem i wyczerpaniu pomysłów na dalszą działalność zespołu. Po nagraniu i promocji najlepszego w dorobku Blondie krążka zatytułowanego „Autoamerican” (platyna w USA i Wielkiej Brytanii oraz potrójna platyna w Kanadzie), na którym znalazły się przeboje „The Tide Is High” i „Rapture”, poprzeczka zawieszona była tak wysoko, że grupa mogła w zasadzie zacząć odcinanie kuponów lub rozważyć zawieszenie działalności. Sprytnie zrobiono sobie przerwę, której powodem miała być praca nad solową płytą Debbie.

„KooKoo”, czyli debiutancki materiał wokalistki wydany wyłącznie pod własnym nazwiskiem, nie był hitem. Owszem, reklama napędzana sławą Blondie miała początkowo swoje plusy, finalnie jednak okazało się, że Harry bez kolegów z kapeli nie podoba się słuchaczom na tyle, aby można było mówić o sukcesie. Doskonale obrazowało to przyjęcie pierwszego singla promującego płytę. Piosenka „Blackfired”, która ukazała się w formie fizycznej w lipcu 1981 roku, nie zawojowała list przebojów. Będący mieszanką muzyki dance, funku i stylistyki new-wave utwór na Wyspach Brytyjskich uplasował się na trzydziestej trzeciej pozycji, a w Stanach Zjednoczonych wspiął się o dziesięć pozycji niżej (co, o ironio, do dzisiaj jest najlepszym wynikiem, jeśli weźmiemy pod uwagę wyłącznie single promujące solowe płyty Harry). Producenci utworu, związani z projektem Chic Nile Rodgers i Bernard Edwards, w „Blackfired” postanowili nawiązać do brzmienia kawałka „Rapture”, który jeszcze kilka miesięcy wcześniej był na szczycie Billboardu. Niestety, podstęp się nie udał.

Brak sukcesu, a przynajmniej nieco większego zainteresowania ze strony ówczesnych odbiorców, trochę dziwi. Zarówno płyta „KooKoo”, jako całość, jak i promujące ją utwory, nie były tragiczne. Zawierzenie produkcji Rodgersowi i Edwardsowi, którzy już wtedy mieli na koncie kilka hitów, nie było złym posunięciem. Przebojowa i taneczna stylistyka kojarzona z formacją Blondie na solowym albumie Harry została nieco okiełznana i nabrała bardziej wyrafinowanych, ambitniejszych szlifów. Być może ta kwestia stała się na tyle rażąca, że fani nie dali materiałowi szansy? Dzisiaj, z perspektywy prawie czterech dekad, wiadomo jednak, że większość utworów, jakie ostatecznie znalazły się na albumie, broni się i czaruje swoim brzmieniem. Dokładnie tak samo, jak okładka autorstwa Hansa Rudolfa Gigera – malarza, artysty, który jest także autorem tytułowego stwora z filmu „Obcy – ósmy pasażer Nostromo” oraz twórcą teledysku do piosenki „Blackfired”. (MAK)

*** *** *** *** ***

Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera. Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Instagramie i Twitterze.

Dodaj komentarz

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Autor

PRZECZYTAJ O POWODACH ZAMKNIĘCIA STRONY

ostatnio popularne