Przedostatnia część prezentacji najlepszych zagranicznych płyt 2018 roku (bez podziału na albumy, epki, płyty koncertowe).
20. Kandace Springs „Indigo” (Blue Note)
Młoda, ale już bardzo poważana w muzycznym środowisku (pochlebne słowa m.in. od nieżyjącego już Prince’a) Kandace Springs na swoim drugim studyjnym krążku zaproponowała mieszankę kilku gatunków odwołujących się do tzw. czarnej muzyki. Niesłabnąca magia wytwórni Blue Note wciąż ma się bardzo dobrze. Selekcja wydawanych albumów także nie przestaje utrzymywać się na odpowiednio dobrym poziomie. „Indigo” daje ku temu dowody w postaci piosenek żonglujących funkiem („People Make The World Go ‚Round”), soulem („Breakdown”, „6 8”) i r&b („Fix Me”). Spoiwem dla całości jest jazz, w którym wokalistka czuje się zdecydowanie najlepiej. Springs doskonale odnajduje się w towarzystwie trąbki, harmonicznych partii fortepianu i w balladowych fragmentach, kiedy jej wokal z roli towarzysza melodii staje się kolejną fakturą dźwięku („Unsophisticated”).
|
19. Hollie Cook „Vessel Of Love” (Marge Records)
Brytyjka, była członkini punkowo-reggae’owego zespołu The Slits, córka perkusisty Sex Pistols Paula Cooka, w styczniu 2018 roku zaproponowała słuchaczom dziesięcioutworowy materiał oparty na mieszance elektronicznego balladowego popu, jamajskiego vibe’u i wpływów angielskiej ulicy z elementami ska i punk rocka. Według dostępnych informacji praca nad płytą „Vessel Of Love” polegała w pierwszej kolejności na stworzeniu muzyki, a dopiero później dodaniu do niej tekstu. Uwaga ta ma sens. Nie chcę przez to powiedzieć, że od strony lirycznej album jest nieciekawy. Po włączeniu play wyraźnie jednak słychać, że to brzmienie poszczególnych piosenek stawiane było na pierwszym miejscu, a tekst oraz prowadzenie wokalu zostały dopasowane w taki sposób, by stanowić nie tyle dopełnienie, ale kolejną muzyczną fakturę (dubowy trans i zabawa przybierającymi nieco psychodeliczną formę syntetycznymi brzmieniami).
|
18. The Black Eyed Peas „Masters Of The Sun Vol. 1” (UMGRI / Interscope)
Chcę, żeby sprawa była jasna: Fergie w BEP nie była tym, co podniosło jakość muzyki tworzonej przez ten zespół, ale nie można też skreślać ich wszystkich wspólnych dokonań („Elephunk” jest całkiem przyjemną płytą, do której lubię wracać). Natomiast co do nowej płyty mam… mieszane uczucia. Z jednej strony, „Masters Of the Sun Vol. 1” niemiłosiernie buja. Niemal każdy kolejny utwór jest niczym dowód na to, że klasyczne rapowe brzmienie przebija praktycznie wszystkie inne hip-hopowe stylistyki, z jakimi mieliśmy do czynienia na przestrzeni ostatnich dwóch dekad. Pomimo oparcia produkcji na sprawdzonych patentach, materiał brzmi świeżo, a co więcej – niczym magnes przyciąga do siebie słuchaczy. Z drugiej strony, mając w pamięci to, co will.i.am wyprawiał z BEP w latach 2005-2010, jego deklaracja o powrocie do prawdziwego rapu zakrawa trochę i o śmieszność, i ironię, a nawet pewien rodzaj hipokryzji i wstrętu, jaki rodzi się w odbiorcy. Skupiając się jednak tylko na muzyce, „Masters…” jest płytą bardzo przyjemną w kwestii produkcji i niezwykle potrzebną, jeśli pod uwagę weźmiemy warstwę liryczną. BEP nie stronią bowiem od tematów trudnych i ważnych, skupiając się na problemach społecznych trawiących USA od dawna (m.in. rasizm, niosący za sobą niewinne ofiary łatwy dostęp do broni palnej, a także kwestię emigracji), które kolejne rządy zamiatają tylko pod dywan.
|
17. Gizelle Smith „Ruthless Day” (Jalapeno Records)
Urodzona w Manchesterze wokalistka o jakże swojsko brzmiącym (dla Polaków) nazwisku Gizelle Françoise Jeanine Golebiewski jest na moim muzycznym radarze od 2009 roku, kiedy to ukazał się jej materiał nagrany wspólnie z zespołem The Mighty Mocambos. Album „This Is Gizelle Smith & The Might Mocambos” uznawany jest za fonograficzny debiut Angielki, jednak faktycznym solowym krążkiem artystki okazuje się wydany końcem marca „Ruthless Day”. Tytuł przepełniony funkowym brzmieniem emanuje energią i vibe’em (sekcja rytmiczna pracuje tutaj na naprawdę wysokim poziomie), nęci jazzową przestrzenią progresywnego grania i lekkością soulowych emocji (numer tytułowy pozostawiający po sobie trwały ślad w pamięci słuchacza). Klasyczny soul, nowoczesny funk, ciekawe czerpanie z tradycji lat siedemdziesiątych i ówczesnej muzyki r&b.
|
16. Fatoumata Diawara „Fenfo” (Montuno Producciones)
Pochodząca z Mali wokalistka przez kilka ostatnich lat była etatową panią od występów gościnnych (współpraca m.in. z Damonem Albarnem i Bobby Womackiem). Zaserwowana solowa porcja muzyki skręca w stronę brzmienia będącego miksturą muzyki funk, stylistyki urban, soulu, rocka, a nawet dobrze skomponowanego popu. Ważny są tutaj liryzm (dodatkowo akcentowany przez niezwykle śpiewny język bambara używany przez wokalistkę) i tematyka tekstów oscylująca wokół motywów silnie interesujących Diawarę: migracji, relacji rodzinnych (ocierający się trochę o patos, ale też świetnie wykonany utwór „Mama”), różnych odcieni miłości („Nterini”), a także radość z życia i czerpania z niego pełnymi garściami („Negue Negue”).
|
15. Smoove & Turrell „Mount Pleasant” (Jalapeno Records)
„Mount Pleasant” jest albumem naładowanym emocjami. Głównym tematem wydają się być związki – różnorakie, mające miejsce na wielu płaszczyznach, najczęściej te wewnętrzne (czyli z samym sobą) i zewnętrzne (ze światem, innymi ludźmi). Oczywiście najprostszym tropem i zarazem przykładem ilustrującym będzie numer „Mr Hyde”, ale dobitnie o problemie tym mówią również „Hate Seeking Missile” (piosenka, do której tekst napisany został jako reakcja na zabójstwo parlamentarzystki Joe Cox) i „Flames To Feed” (gdzie człowiek przedstawiony jest jako niewolnik pieniądza w formie plastikowej karty kredytowej). Smoove & Turrell o tym wszystkim mówią na tle przebojowej mieszanki soulu i funku, której brzmienie w pierwszej kolejności zachęca raczej do pobujania się i potańczenia niż wsłuchiwania się w teksty i wyciągania z nich wniosków. Ale kto wie, być może to jest właśnie sposobem na osiągnięcie sukcesu?
|
14. Kansado „Futuro Tumbao” (Darker Than Wax)
Czarne brzmienia z wpływami innych muzycznych gatunków. Epka producenta tworzącego pod pseudonimem Kansado, którego rodzinne korzenie sięgają Dominikany, to mikstura przebojowa, energetyczna i przepełniona międzykontynentalnym vibe’em. Oprócz latynoskich klimatów, które zdecydowanie dominują, w poszczególnych utworach znalazło się także miejsce dla afrykańskiego beatu, jazzu („Besame Como El Melao”), egzotycznych fraz rodem z Karaibów („Guajiron 808”) przeplatanych hip-hopową perkusją i łamanym rytmem („Rahpapa”, „Esto No Es Balada”).
|
13. Kaos Protokoll „New Chapter EP” (Prolog Records)
Tytuł epki nie jest zwodniczy. Szwajcarzy z Kaos Protokoll otwierają nowy rozdział w swojej muzycznej historii. Zespół, który od dość dawna kojarzony jest z jazzową sceną eksperymentalną, na nowej płycie jakby mniej kierował się w stronę brudnego i post-punkowego brzmienia, za to odważniej sięgał po faktury muzyki elektronicznej, które są dodatkiem i uzupełnieniem czterech jazzowych kompozycji zaprezentowanych na epce. O sile kolejnych numerów stanowią instrumenty dęte (saksofon i klarnet), które swoją free jazzowa wariacją idealnie wpasowują się zarówno do współczesnych trendów rządzących tym gatunkiem, jak i zmyślnie nawiązują do tradycji.
|
12. Anderson .Paak „Oxnard” (Aftermath)
To jest płyta, do której się przekonujesz. Na początku jesteś na „nie”, ponieważ wszystko brzmi bardzo jednostajnie. Później przestaje ci to przeszkadzać, ale zdajesz sobie sprawę, że od strony produkcji wszystko zostało oparte na sprawdzonych, ale przez to dobrze znanych funkowych patentach, które momentami są zbyt oczywiste. Kiedy i to okazuje się do przełknięcia, zaczynasz odkrywać uroki i smaczki. Anderson .Paak właściwie balansuje między rapem a wokalem, fenomenalnie płynie na lekkich i bujających bitach, g-funkowa merytoryka uderza tutaj z każdej strony, a jej źródłem jest nie tylko Dr. Dre, ale także pojawiający się gościnnie Snoop Dogg i Q-Tip. I wszystko to podoba ci się coraz bardziej, ale w pewnej chwili przypominasz sobie o „Malibu” i już wiesz, że „Oxnard” nie jest najlepszą płytą w dorobku .Paaka.
|
11. Lonnie Holley „MITH” (Jagjaguwar)
Jedna z ciekawszych i jednocześnie mniej przystępnych pozycji wydanych w 2018 roku. Lonnie Holley stawia i na treść, i na formę, przez co jego płyty często przybierają postać tworu zawieszonego pomiędzy gatunkami, bez większego zakorzenienia się w konkretnym brzmieniu. Podobnie jest z „MITH” – albumem, na którym znajdziemy zarówno quasi-kazania, eksperymentalny jazz, ambientowe przestrzenie i odwołania do na wskroś czarnej muzyki gospel i folku wywodzącego się z niewolniczego okresu Ameryki. Kciuk do góry, zdecydowanie.
|