Dzisiaj o samych dobrych płytach.

Ambrose Akinmusire „Origami Harvest”
(2018; Blue Note)
Jeśli ktoś szukałby jazzowego odpowiednika ostatnich płyt Kendrika Lamara, materiał „Origami Harvest” wydaje się najpoważniejszym kandydatem do tego miana. Nowa płyta Akinmusire’a proponuje bowiem wszystko to, co znajdziemy również na krążkach Kalifornijczyka – spostrzeżenia o współczesnej Ameryce, nierównościach rasowych wciąż trawiących to mocarstwo, polityce (zarówno wewnętrznej, jak i zagranicznej) – wsparte dodatkowo muzyką na najwyższym poziomie. To także kolejny przykład na to, jak mocny wpływ na współczesne brzmienie ma rap i kultura hip-hop. Trąbka lidera nie jest tutaj w żadnym momencie najważniejsza. I chociaż trudno w to uwierzyć, nawet improwizacyjne partie, które współtworzą smyki (Mivos Quartet) oraz perkusista Marcus Gilmore i pianista Sam Harris, nie wybijają się na pierwszy plan, chociaż zagrane zostały tak, że żaden fan jazzu nie będzie miał do nich zastrzeżeń. Istnieją, owszem, ale prawdziwej mocy nabierają dopiero ze słowem mówionym. Ich przejmujący ton wsparty linijkami Victora Vazqueza (kojarzonego jako Kool A.D. z brooklyńskie formacji Das Racist) buduje nastrój, jakiego próżno szukać na innych tegorocznych płytach.

Tom Odell „Jubilee Road”
(2018; Columbia Records)
Po przeciętnej drugiej płycie („Wrong Crowd”, 2016), brytyjski wokalista nagrał swoją najlepszą płytą w karierze. Tom Odell postawił tym razem na koncept. Zamiast zaserwować kolejny zestaw o miłości, gdzie następujące po sobie piosenki nie łączą się w zasadzie w żadną całość, zrobił, owszem, płytę o miłości, ale ze wspólnym mianownikiem – tytułową Jubilee Road. To ulica, która pojawia się już w pierwszym singlu, okazała się punktem wyjścia dla późniejszych historii rozwijanych w utworach. Czego dotyczą? Tego dowiedzieć musicie się już sami, sięgając po album. Ja zdradzę tylko tyle, że charakterystyczny głos Odella współgra tym razem z muzyką o zabarwieniu rockowo-soulowym, dla której fortepian jest instrumentem przewodnim. Nie brakuje oczywiście popowego brzmienia (które spaja całość, sygnalizując jednocześnie komercyjne i radiowe zapędy artysty) oraz – co może już zaskakiwać – wstawek gospel i funku. Bardzo przyjemny album, który nie powinien znudzić się sympatykom popularnych popowych dźwięków, jak i tym słuchaczom, którzy szukają w muzyce czegoś więcej niż kilku zgranych akordów.

Charles Bradley „Black Velvet”
(2018; Daptone Records)
Być może ta płyta jest przykładem na to, że firmy fonograficzne robią interes na śmierci wykonawcy. Być może płyta jest wyłącznie zbiorem piosenek, które nie zostały uwzględnione przy wydawaniu poprzednich trzech albumów Bradleya. Wszystko tylko „być może”, ponieważ „Black Velvet” jest materiałem na tyle dobrym, że wszystkie pozostałe kwestie schodzą na plan dalszy. Krążek nie jest niczym odkrywczym pod względem brzmienia. To wciąż mieszanka drapieżnego soulu z domieszką funku i rocka, którą czarnoskóry wokalista upodobał sobie jeszcze za życia. Zestaw ten, pomimo tego, że kawałki powstały w różnych okresach krótkiej kariery Charlesa Bradleya, wydaje się spójny i dobrze dobrany. Tak, to dziwne, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że materiał jest swego rodzaju zlepkiem. Ale w tym chyba od początku tkwiła siła muzyki prezentowanej przez urodzonego na Florydzie artysty – nieważne co, ważne jak. I serce jako źródło wszystkiego też nie było raczej przypadkowe. (MAK)