Koncert w ramach trasy „Muniek i Przyjaciele” przyciągnął nadkomplet publiczności.

Muniek Staszczyk (w środku), Janek Pęczak (z lewej) i Cezariusz Kosman podczas koncertu w Kinie Marzenie
Muniek Staszczyk nie jest wyśmienitym wokalistą, a formuła koncertu, w jakiej utrzymane są występy w ramach trasy „Muniek i Przyjaciele”, nie sprzyja temu, aby braki te zakryć. Dwie gitary akustyczne i harmonijka to nie to samo, co typowy zestaw złożony chociażby z perkusji, elektrycznych „wioseł” i klawiszy. Tutaj nie ma mocnego nagłośnienia i „hałasu”, który piosenkarzowi z niedoborem wokalnego talentu pomógłby w chwilach kryzysowych. Dlatego, nie oszukujmy się, piątkowa okazja do posłuchania na żywo śpiewającego Staszczyka nie kusiła krystalicznym głosem. Chodziło bardziej o to, że Muniek to artysta o statusie legendy, a wykonywane przez niego piosenki, pomimo upływu lat, wciąż pozostają aktualne.
Podczas koncertu w Marzeniu dały się zauważyć trzy rzeczy (a przynajmniej ja zwróciłem na nie uwagę). Przede wszystkim dobór utworów, który w dużej mierze opierał się na tytułach nierozrywkowych. Akustyczna, a więc z założenia bardziej stonowana wersja, preferuje numery napisane z większym „wyczuciem”. Nie dziwi więc, że zabrakło chociażby hitu końca lat dziewięćdziesiątych „Chłopaki nie płaczą”. Szczerze – nie uroniłem z tego powodu nawet jednej łzy. Za „Stokrotką” też specjalnie nie zatęskniłem. Drugą kwestią, jaką nazwałbym kluczową, była selekcja piosenek pod kątem hierarchii ważności. Tutaj też obyło się bez zaskoczenia: starsze kompozycje cieszyły się wyraźnie większym zainteresowaniem ze strony publiczności, czego ta wyraz dawała w typowy dla siebie sposób – oklaskami i wspólnym śpiewaniem. Uwagą tą w żaden sposób nie chcę powiedzieć, że T.Love skończył się, na przykład, na „Al Capone”. Wręcz przeciwnie! W nowszej historii zespołu (postawmy umowną granicę w 2000 roku) znajduje się sporo wartościowych kawałków, jak chociażby „Nie, nie, nie” i „Skomplikowany (Nowy Świat)”, jednak żaden z nich renomą i szacunkiem wśród słuchaczy nie przebije przecież „Warszawy”, „Jest super” czy „Kinga”, czyli – jak zwykłem określać ten numer – najlepszego polskiego nierapowego storytellingu.
Staszczyk zrobił zatem to, czego oczekiwała od niego publiczność – nie zawiódł i zaprezentował największe przeboje zarówno z dorobku macierzystego zespołu (m.in. część z wymienionych już wyżej tytułów) oraz numery, pod którymi podpisywał się w przeszłości jako gość („Kalambury”, do wykonania których prawie dekadę temu został zaproszony przez grupę Pustki). Ich aranżacja sprawiła, że występ – przynajmniej teoretycznie – pasował do kinowej sali. Fotele, słuchanie i oglądanie na siedząco – sami rozumiecie o co chodzi – było może i dobrym rozwiązaniem, ale na pewno nie dla mnie. Prędzej czy później (bardziej prędzej) zaczęłoby być to uciążliwe, a nie oszukujmy się, T.Love ma w swoim repertuarze takie utwory, przy których pozycja siedząca nie jest sprzyjająca. I tutaj pojawia się trzecia rzecz, o której chciałem wspomnieć. Piosenki, takie jak „Autobusy i tramwaje”, „IV Liceum”, „Bóg” i „Nie, nie, nie” w wersji akustycznej straciły nieco animuszu, jednak fakt ten nie przeszkodził w tym, aby ich energia wpłynęła na odbiór – nawet w sytuacji, kiedy ruch i przestrzeń ograniczały oparcia kinowego fotela. Za to pochwała należy się przede wszystkim gitarzystom Jankowi Pęczakowi i Cezariuszowi Kosmanowi, którzy towarzyszyli wokaliście na scenie.
Koncert „Muniek i Przyjaciele” był nie tylko okazją do posłuchania na żywo wokalisty, którego renoma i pozycja na krajowej scenie rockowej jest niepodważalna, ale uświadomił (lub przypomniał) o czymś, co często w przypadku Staszczyka i zespołu T.Love jest pomijane lub lekceważone. Chodzi mianowicie o niezwykłą aktualność teksów piosenek, które powstały przecież nawet ponad trzydzieści lat temu. W Warszawie Żoliborz wciąż jest zielony, a jesienią w knajpach zaczyna się picie, rodzinie należą się podziękowania za ciepło i kłótnie przy kolacji, a w mieście w dalszym ciągu rządzą biskup z komisarzem. Puentą doskonałą piątkowego występu byłyby pewnie wersy mówiące o ekstra rządzie, super prezydencie i tolerancji wobec innych upodobań, jednak artysta nie zdecydował się zaśpiewać „Jest super”. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Szkoda, bo finalnie mogło być naprawdę super. (MAK)
*** *** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.
Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Twitterze.