Krótka piłka #437: „Egypt Station”, „Whitey Ford’s House Of Pain”, „Zwykły włóczęga”

Ktoś zaskakuje, a ktoś trwa przy swoim.

Paul McCartney „Egypt Station”
(2018; Capitol Records)
To świetna płyta – prosta, lekka, kameralna, harmonijna, szczera, nagrana od serca. Wymieniać mógłbym jeszcze dłużej i jeszcze więcej. McCartney trochę cofa się do czasów, kiedy pisał popowe hity, ale nikt nie miał mu tego za złe, bo pop w jego wykonaniu (i Lennona) był zwyczajnie dobry. Tak samo jest z singlowym „Fuh You”, który trochę odstaje od reszty materiału, ale nikomu tak naprawdę to nie przeszkadza, ponieważ piosenka przebojowością broni się sama. Pozostałe utwory z prawie godzinnej płyty są nieco bardziej kameralne i skupiają się na melodii: w „I Don’t Know” buduje ją fortepian, „Come On To Me” i „Who Cares” to rockowe kombinacje gitary i perkusji, „Confidante” urzeka gitarą akustyczną. „Hand In Hand” ma w sobie coś z beatlesowskiego okresu, „Caesar Rock” hipnotyzuje oldschoolowych groove’em, a „Back In Brazil” promieniuje energią czerpaną z funku i bossa novy. I przede wszystkim ta prostota zmusza do kolejnego odtworzenia, a to największy sukces, jaki można sobie wymarzyć.

Everlast „Whitey Ford’s House Of Pain”
(2018; Martyr Inc.)
Nie przepadam za powiedzeniami typu Metallica skończyła się po „Kill’Em All”, ale w przypadku Everlasta idealnie wręcz pasuje sentencja, iż skończył się po „White Trash Beautiful”. Wprawdzie wydany w 2011 roku „Songs Of The Ungrateful Living” trzymał poziom, ale nie wniósł do dyskografii muzyka niczego odkrywczego i innowacyjnego. Tak samo jest z tegorocznym materiałem, który okazuje się jakby zlepkiem dotychczasowej solowej działalności artysty. Tytuł płyty – nawiązujący z jednej strony do rapowej grupy, z której się wywodzi, z drugiej do alter ego wokalisty – doskonale unaocznia tę teorię. Everlast od dłuższego czasu żyje w muzycznym zapętleniu, nagrywając kopie numerów, które kiedyś już stworzył. Oczywiście, pod względem brzmienia nie ma tragedii, ale mimo wszystko człowiek czuje się jakby obcował z płytą, której słuchał już kilka lat temu. A nie o to przecież w tym chodzi, prawda?

Martyna Jakubowicz „Zwykły włóczęga”
(2018; Universal)
Nie jest to pierwsza płyta z piosenkami Boba Dylana w dorobku Martyny Jakubowicz (dla przypomnienia: „Tylko Dylan” z 2005 roku), ale na pewno powinna być ostatnią. Za mocno? Już tłumaczę. Poprzedni album miał w sobie muzyczny haczyk, na który łapali się słuchacze. Udział w projekcie zespołu Voo Voo zrobił swoje. Aranżacje i ogólnie muzyczna strona tamtej płyty stanowiły połowę sukcesu. Dzisiaj wokalistka nie dość, że sięgnęła po mniej znane utwory Dylana (co oczywiście nie jest argumentem ostatecznym, ale z pewnością będzie miało/ma wpływ na komercyjny sukces krążka), to muzyczna strona „Zwykłego włóczęgi” jest bardzo monotonna i przewidywalna. Już w połowie płyty możecie mieć dość jednorodnych gitarowych akordów, bliźniaczego tempa i ocierającego się o nudę śpiewu. To jedna strona medalu. Z drugiej strony nikt, kto pozostaje przy zdrowych zmysłach, nie spodziewał się, że artystka biorąc na warsztat teksty Dylana, zdecyduje się na eksperyment lub chociaż małe szaleństwo. (MAK)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.