Ktoś zaskakuje, a ktoś trwa przy swoim.

Paul McCartney „Egypt Station”
(2018; Capitol Records)
To świetna płyta – prosta, lekka, kameralna, harmonijna, szczera, nagrana od serca. Wymieniać mógłbym jeszcze dłużej i jeszcze więcej. McCartney trochę cofa się do czasów, kiedy pisał popowe hity, ale nikt nie miał mu tego za złe, bo pop w jego wykonaniu (i Lennona) był zwyczajnie dobry. Tak samo jest z singlowym „Fuh You”, który trochę odstaje od reszty materiału, ale nikomu tak naprawdę to nie przeszkadza, ponieważ piosenka przebojowością broni się sama. Pozostałe utwory z prawie godzinnej płyty są nieco bardziej kameralne i skupiają się na melodii: w „I Don’t Know” buduje ją fortepian, „Come On To Me” i „Who Cares” to rockowe kombinacje gitary i perkusji, „Confidante” urzeka gitarą akustyczną. „Hand In Hand” ma w sobie coś z beatlesowskiego okresu, „Caesar Rock” hipnotyzuje oldschoolowych groove’em, a „Back In Brazil” promieniuje energią czerpaną z funku i bossa novy. I przede wszystkim ta prostota zmusza do kolejnego odtworzenia, a to największy sukces, jaki można sobie wymarzyć.

Everlast „Whitey Ford’s House Of Pain”
(2018; Martyr Inc.)
Nie przepadam za powiedzeniami typu Metallica skończyła się po „Kill’Em All”, ale w przypadku Everlasta idealnie wręcz pasuje sentencja, iż skończył się po „White Trash Beautiful”. Wprawdzie wydany w 2011 roku „Songs Of The Ungrateful Living” trzymał poziom, ale nie wniósł do dyskografii muzyka niczego odkrywczego i innowacyjnego. Tak samo jest z tegorocznym materiałem, który okazuje się jakby zlepkiem dotychczasowej solowej działalności artysty. Tytuł płyty – nawiązujący z jednej strony do rapowej grupy, z której się wywodzi, z drugiej do alter ego wokalisty – doskonale unaocznia tę teorię. Everlast od dłuższego czasu żyje w muzycznym zapętleniu, nagrywając kopie numerów, które kiedyś już stworzył. Oczywiście, pod względem brzmienia nie ma tragedii, ale mimo wszystko człowiek czuje się jakby obcował z płytą, której słuchał już kilka lat temu. A nie o to przecież w tym chodzi, prawda?

Martyna Jakubowicz „Zwykły włóczęga”
(2018; Universal)
Nie jest to pierwsza płyta z piosenkami Boba Dylana w dorobku Martyny Jakubowicz (dla przypomnienia: „Tylko Dylan” z 2005 roku), ale na pewno powinna być ostatnią. Za mocno? Już tłumaczę. Poprzedni album miał w sobie muzyczny haczyk, na który łapali się słuchacze. Udział w projekcie zespołu Voo Voo zrobił swoje. Aranżacje i ogólnie muzyczna strona tamtej płyty stanowiły połowę sukcesu. Dzisiaj wokalistka nie dość, że sięgnęła po mniej znane utwory Dylana (co oczywiście nie jest argumentem ostatecznym, ale z pewnością będzie miało/ma wpływ na komercyjny sukces krążka), to muzyczna strona „Zwykłego włóczęgi” jest bardzo monotonna i przewidywalna. Już w połowie płyty możecie mieć dość jednorodnych gitarowych akordów, bliźniaczego tempa i ocierającego się o nudę śpiewu. To jedna strona medalu. Z drugiej strony nikt, kto pozostaje przy zdrowych zmysłach, nie spodziewał się, że artystka biorąc na warsztat teksty Dylana, zdecyduje się na eksperyment lub chociaż małe szaleństwo. (MAK)