Gwiazdą „Jam session z mistrzem” był Jerzy Styczyński z grupy Dżem.

Od lewej: Jarek Tucki, Wojtek Klich, Jerzy Styczyński, Krzysztof Krupa (zasłonięty) i Jerzy Drobot
Wiecie, jaki jest największy problem z takimi koncertami, jak ten, który zamykał tegoroczny festiwal Był Sobie Blues? Brak zaskoczeń. Studiujesz program, widzisz, że gwiazdą wieczoru będzie członek legendarnego zespołu, którego brzmienie od dekad jest tak charakterystyczne i jednocześnie tak bardzo zaszufladkowane, że bardziej się nie da, i wiesz już, jak ten występ będzie wyglądał. Możesz nie odgadnąć tytułów wszystkich utworów, jakie zostaną zaprezentowane, ale w gruncie rzeczy doskonale zdajesz sobie sprawę, że koncert w dużej mierze będzie składał się z gitarowych solówek (przede wszystkim zaproszonego gościa), a wszystko, co wydarzy się na scenie, będzie robione po to, aby publiczność mogła nacieszyć się właśnie grą gwiazdy. A jeśli przez przypadek wydarzy się coś nieoczekiwanego, coś, co wykraczać będzie poza schemat, to przecież tylko na plus – argument o braku popadania w rutynę zostanie podany malkontentom niemalże na tacy.
I to jest właśnie najtrudniejsze w relacjonowaniu tego typu koncertów – które z jednej strony robią na tobie wrażenie (bo muzycznie wszystko się zgadza, a i dobrego gitarzysty też miło posłuchać), ale z drugiej – kiedy opadną już emocje, zdajesz sobie sprawę, że nie usłyszałeś nic poza doskonale znanymi utworami zagranymi w większości przypadków tak, jak się tego spodziewałeś, co koniec końców nie wniosło do twojego życia niczego nowego i nie poszerzyło twoich muzycznych horyzontów. I jesteś w kropce, szarpiesz się ze swoimi myślami, piszesz zdanie po zdaniu, później je czytasz i kasujesz, ponieważ stwierdzasz, że nie wyrażają wszystkiego, co chciałbyś przekazać, a w głowie masz taki mętlik, że w sumie przelanie tego wszystkiego na papier w formie logicznych zdań jest rzeczą z tych niemal niemożliwych. Mimo tego podejmujesz kolejną próbę.
I kolejną.

Finał koncertu „Jam session z mistrzem”. Od lewej: M. Tracz, A. Boryczka, W. Klich, J. Tucki, M. Stalmach, J. Styczyński, K. Krupa (zasłonięty) i J. Drobot
Jerzy Styczyński nie jest wokalistą, dlatego jego rola w czwartkowym koncercie od początku była prosta: wyjść na scenę, grać na gitarze razem z zespołem, dokładając do tego w każdym utworze swoją partię solową. I tak właśnie było. Teoretycznie uwaga skupiona powinna być na kimś innym, czyli, jak zwykle to bywa, na osobach śpiewających. Wojtek Klich, Jarek Tucki czy pozostawiona na finał (i dobrze, bo okazała się najjaśniejszą postacią tego koncertu) Magdalena Stalmach dzierżyli mikrofon, ale większość publiczności i tak czekała na te momenty, kiedy stery przejmował gitarzysta Dżemu. Ale czy to źle? Czy sprawia to, że wieczór spisać należy na straty? Ależ skąd! Kiedy odrzucimy te wszystkie – często nadmuchane do granic możliwości – pragnienia o każdorazowym odkrywaniu w muzyce czegoś innowacyjnego i stwierdzimy, że skoro przyszliśmy na koncert bluesowy, to niech muzycy zagrają tego bluesa – nawet pod schemat, ale z werwą i tak, abyśmy jako słuchacze poczuli tę energię i dali się jej porwać; kiedy to wszystko się wydarzy, czas spędzony na koncercie nie uznamy za stracony. I wiecie co? W czwartek tak właśnie było. Amfiteatr niemal emanował bluesem. Jeśli istniałaby maszyna dokonująca pomiarów zawartości bluesa w powietrzu, wskazówka z pewnością mogłaby zatrzymać się w okolicach końca skali.
To był wieczór ze wszech miar udany. Naprawdę. Publiczność dopisała, tarnowscy muzycy dali z siebie sto procent i jednocześnie dobrze bawili się występując u boku mistrza, a sam Styczyński spełnił to, czego oczekiwali od niego słuchacze: zagrał bluesa na najwyższym poziomie. Te solówki może nie były grane na wariata (i nie jest to określenie pejoratywne), jak dzieje się to chociażby na koncertach jazzowych, ale każdorazowo zdobywały punkty za technikę i wycieczki w stronę improwizacji. Setlista – na szczęście – nie opierała się o utwory Dżemu. Klich zadbał, aby selekcja piosenek była jego selekcją, dlatego też osoby obecne tego dnia w Amfiteatrze usłyszały nie tylko autorskie kompozycje tarnowskiego muzyka, ale także numery z repertuaru Izy Trojanowskiej lub te, pod którymi podpisał się na przykład Tadeusz Nalepa. Brawa należą się również za podjęcie próby przełamania gitarowej dominacji (na „wiośle” grali Styczyński, Klich, Tucki i Arek Boryczka) poprzez wprowadzenie do instrumentarium harmonijki ustnej (Mariusz Tracz). Plus sekcja rytmiczna (Jerzy Drobot – bas, Krzysztof Krupa – perkusja), która w zaistniałej sytuacji oczywistego zepchnięcia na drugi plan przez improwizowaną grę gitarzystów radziła sobie nad wyraz dobrze, emanując spokojem i wykorzystując każdą nadarzającą się okazję.
Trzynasta edycja festiwalu Był Sobie Blues przeszła do historii. Impreza w nowym miejscu zaadaptowała się wyśmienicie. Jeśli przed startem pierwszego koncertu pojawiały się jeszcze obawy (m.in. o to, że Amfiteatr przyciągnie mniejszą publikę), tak dzisiaj wiadomo już, że były one bezpodstawne. Oczywiście są pewne kwestie, które powinno się poprawić lub lepiej o nie zadbać (chociażby małe dzieci spinające się na scenę, które, owszem, biegając i bawiąc się wesoło w rytm muzyki, dodają całej sytuacji kolorytu, ale spadając z podwyższenia i robiąc sobie krzywdę, nie będą miały już roześmianej miny; zresztą ich rodzice pewnie podobnie), ale organizatorzy i pomysłodawca mają przed sobą cały rok, aby się z tym uporać. Pewne jest natomiast jedno: nie wyobrażam sobie, aby Był Sobie Blues powrócił na Rynek. Impreza powinna związać się z tarnowskim Amfiteatrem na dłużej – nawet wbrew opinii mieszkańców okolicznych kamienic. (MAK)
*** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.
Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Twitterze.