Dobre fonograficzne debiuty z USA i Anglii oraz kolejna porządna pozycja w katalogu For Tune.

Mark Kavuma „Kavuma”
(2018; Ubuntu Music)
Londyńska scena jazzowa „wydała” na świat kolejne muzyczne dziecko. Podobnie jak w wielu przypadkach (patrząc nawet szerzej, nie tylko na środowisko jazzu, ale ogólnie całą muzykę), tak i teraz okazuje się, że to, co najlepsze dla współczesnego brytyjskiego brzmienia pochodzi z zagranicy. I nie mam na myśli żadnej inspiracji, ale fakt pochodzenia twórcy. Mark Kavuma urodził się w Ugandzie, ale dorastał w wielkomiejskim Londynie. Koloryt i wielokulturowość tego miejsca sprawiły, że jako artysta także nie patrzy na granice. Jest jazzmanem, owszem, ale silne więzy łączą go również ze sceną klubową oraz muzyczno-tanecznym projektem Floor Rippers. Jakby tego było mało, trębacz znajduje jeszcze czas na pracę w roli opiekuna muzycznego zespołu Kinetika Bloco, czerpiącego ze źródeł karaibskich (world music), nowoorleańskich (jazz) i amerykańskich (funk). Materiał zatytułowany „Kavuma” jest jego fonograficznym debiutem. Siedem kompozycji dość mocno inspiruje się brzmieniem Coltrane’a i Monka, utrzymując korelacje z katalogiem Blue Note z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Co zatem sprawia, że krążek nie jest tylko odtwórczy, ale wnosi coś zaskakującego? Genialnym pomysłem okazało się zaangażowanie dwóch saksofonistów tenorowych (Mussinghi Brian Edwards, Ruben Fox), których potężne partie (solowe i wspólne) dodają płycie sporo mocy już od początku (pierwszy na trackliście „Into The Darkness”), doskonale współpracując z gospodarzem i jego instrumentem. Jednak dęciaki to nie wszystko. O dobrej kondycji „Kavuma” świadczą też tzw. trzy grosze dodawane do jazzowych klasyków. „Carolina Moon”, kompozycja chociażby z repertuaru wspomnianego już Monka, wzbogacona zostaje gitarą Artie Zaitza. Z kolei pianista Reuben James swoją szansę otrzymuje w balladowym utworze „Barbar G” (finalnie i tak przejętym przez gospodarza). Płyta ma dla autora wymiar sentymentalny i dziękczynny. Oprócz hołdu dla idoli pojawia się tu również numer „Papa Joe” dedykowany Joe Morganowi – pierwszemu nauczycielowi muzyki, który nie tylko odkrył w Kavumie talent, ale i zaszczepił w nim miłość do jazzu. Emocjonalną kompozycją dla trębacza jest także „Church”. Utwór nie ma wcale religijnego przesłania, ale odwołuje się do jamowych spotkań, jakie przez dwadzieścia lat odbywały się w jednym z londyńskich lokali (który przyjmuje tutaj metaforyczne znaczenie świątyni). Kavuma uczestniczył w tych meetingach jeszcze jako nastolatek i wraca do nich dzisiaj poprzez radosny, wręcz taneczny kawałek. „Church” zawiera w sobie swingową melodię, improwizowane partie solowe, niezwykle wyraźną linię basu (Conor Chaplin) oraz wijące się i wzajemnie przenikające niczym węże instrumenty dęte. Aż chciałoby się posłuchać tego na żywo!

Lotic „Power”
(2018; Tri-Angle Records)
Płyta wyrażająca niepokój i frustrację, ale mogąca prowadzić również do tego samego. Trochę tak, jakby ujmując w ramy eksperymentalnej elektroniki, brzmienia techno, futurystycznego r&b i hip-hopu, Lotic chciał nie tylko uwolnić się od pewnych emocji, ale też zaszczepić je chociaż na chwilę w słuchaczu, by ten także je poczuł, a przez to lepiej zrozumiał samego autora. Być może mój wywód trąci nadinterpretacją, ale takie myśli zagościły w mojej głowie po wysłuchaniu krążka „Power”. Materiał (niby debiutancki, ale nie zapominajmy, że urodzony w Houston, ale mieszkający w Berlinie artysta ma na swoim koncie chociażby epkę z 2015 roku) skupia się na dźwiękach, ich spajaniu, przenikaniu i konfigurowaniu w nieoczywiste sploty, warstwę tekstową pozostawiając z boku (najwięcej do powiedzenia w tej kwestii mają „Nerve”, „Heart” i „Solace”, reszta skupia się wyłącznie na dźwiękach). Materiał przykuwa uwagę niezwykle organicznymi melodiami, które momentami potrafią dość mocno przytłoczyć zarówno przenikliwością (nawet hałasem), jak i wycofaniem. Słowa, które ograniczają się do fraz powtarzanych niczym mantra, tylko akcentują serwowaną raz po raz dozę klimatu noir. Zjawiskowe i hipnotyzujące.

Janczarski & McCraven Quintet „Liberator”
(2018; For Tune)
Materiał „Liberator” to zapis wybranych fragmentów koncertów zagranych końcem 2016 roku w stołecznym klubie 12/14 i Muzeum Powstania Warszawskiego. Występy promowały wydany rok wcześniej album „Traveling East West” (recenzja), dlatego nie powinien dziwić fakt, że część kompozycji, jakie znajdziemy na tegorocznym krążku, pochodzi z tamtego albumu. Chodzi konkretnie o numery „Daddy’s Bounce”, „Intertwining Spirits” i „Love Is”, które – jak na jazz przystało – nawiązują do studyjnych wersji, jednocześnie rozwijając je w sytuacji grania na żywo. Słychać, że muzycy wyciągnęli wnioski, przećwiczyli kilka kwestii i dopracowali materiał tak, aby na koncertach wykrzesać z niego jeszcze więcej dobra. „Liberator” to ponad godzina jazzu czerpiącego z różnych źródeł: od balladowego i lirycznego grania („The Spark (For Jasia)”, „Daddy’s Bounce”), przez hard bop („The Tom Veil”), aż po muzyczny energetyk w najczystszym wydaniu („Intertwining Spirits”). Dobre, jako całość, chociaż bez efektu wow. (MAK)
*** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.
Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Twitterze.