Trzy zagraniczne tytuły – każdy z innej kategorii jakościowej.

Kamaal Williams „The Return”
(2018; Black Focus Records)
Kamaal Williams po projekcie z Yussefem Dayesem, który w wielu podsumowaniach 2016 roku uplasował się na czołowych miejscach, powraca, jak zresztą oznajmia tytułem płyty, do solowego grania. Chociaż z tą solowością też bym nie przesadzał. O ile na okładce faktycznie widnieje tylko nazwisko klawiszowca, o tyle materiał nagrany został przy współpracy z dwoma innymi muzykami (basistą Pete’em Martinem i perkusistą Joshuą McKenziem), którzy mają znaczny wpływ na to, co wybrzmiało na płycie. Ładnie słychać to już na przykład w „High Roller”, gdzie tak naprawdę to sekcja rytmiczna nadaje utworowi wyrazistości, a partie grane przez Williamsa – owszem – są znakomite, ale jednak stanowią uzupełnienie. Z podobnym wrażeniem spotykamy się po wysłuchaniu „Catch The Loop”. Popisem gospodarza staje się natomiast „Rhythm Commission”, w którym syntetyczne klawisze dają nie tylko uczucie obcowania z g-funkowym bitem, ale przede wszystkim stylistyką fusion. Zupełnym przeciwieństwem do tego niezwykle pulsującego numeru jest wybrzmiewający zaraz po nim track „Medina” – skupiony na solowych popisach Williamsa i przez moment grającej jakby osobno perkusji, a przez to przybierający najbardziej jazzową formę z zaprezentowanej całości. Zresztą nie tylko ten tytuł, ale ogólnie koniec płyty przyjmuje mocno jazzowy nastrój. Przedostatnia kompozycja, „LDN Shuffle”, staje się z kolei popisem free jazzowej perkusji, a „Aisha” z dość onirycznymi dźwiękami wydobytymi z syntezatorów, daje wzorzec ciekawego miksu jazzowego ukojenia o elektronicznym posmaku.

The Suffers „Everything Here”
(2018; Shanachie Records)
Nowa generacja muzycznych wykonawców (mam na myśli m.in. Leona Bridges’a, grupę Alabama Shakes) nie przywraca wprawdzie soulu na właściwe tory (nie zapominajmy, że tacy artyści, jak np. Angie Stone, Erykah Badu, Lala Hathaway i Jill Scott jeszcze wcześniej z równie dużą intensywnością propagowały w swoich nagraniach ten gatunek), ale niewątpliwie sprawia, że tak ważne dla historii muzyki brzmienia wciąż są na ustach (prawie?) wszystkich, docierając często do znaczących miejsc wszelakich list przebojów. Do grupy wykonawców, których pozwoliłem sobie roboczo nazwać nową generacją, należy niewątpliwie zespół The Suffers. Druga płyta amerykańskiej ekipy, której liderką jest wokalistka Kam Franklin, kontynuuje drogę obraną na „The Suffers”. Podobnie jak na albumie z 2016 roku, tak i teraz teksańska formacja oddaje do dyspozycji słuchaczy fuzję soulu (świetny, wieńczący płytę utwór „Won’t Be Here Tomorrow”) z elementami muzyki funk (bas niemalże w każdym utworze), reggae („Everything Here”), r&b („Do Whatever”, „All I Want To Do”), a nawet disco (przykładem „What You Said” z latynoskim zacięciem akcentowanym przez instrumenty dęte). Egzamin drugiej płyty grupa zdała bez zastrzeżeń, ale nie robiąc też nic ponad to, co na debiucie i poprzedzających go epkach. Utrzymanie dobrej formy w czasach muzycznego przesytu i przeciętniactw jest jednak rzeczą pozytywną i godną pochwały.

Charles Lloyd & The Marvels + Lucinda Williams „Vanished Gardens”
(2018; Blue Note)
Płyta, która może i dla niektórych jest zaskoczeniem jeśli weźmiemy pod uwagę fakt współpracy saksofonisty Charlesa Lloyda oraz tekściarki i wokalistki Lucindy Williams (chociaż mając w pamięci to, o stuprocentowej niespodziance mowy raczej być nie może), ale która jednocześnie nie ma żadnych tajemnic w kwestii zawartości muzycznej. Biorąc pod uwagę, że Lloyd jest żywą ikoną współczesnego jazzu, a Williams od dawna ma ugruntowaną pozycję na amerykańskiej bluesowo-rockowej scenie, album „Vanished Gardens” nie mógł okazać się niczym innym jak skrzyżowaniem tych gatunków. Materiał jest więc, zgodnie z oczekiwaniem, połączeniem improwizowanych, post-bebopowych i free jazzowych partii saksofonu oraz nadającej kompozycjom bluesowego zabarwienia gitary. Przeciąganymi solowymi partiami – czy to instrumentu dętego, czy też elektrycznego „wiosła” – artyści również puszczają oko w stronę fanów wspomnianych muzycznych odmian, doskonale wiedząc, że tych ucieszy taki, a nie inny dobór brzmienia (otwierający album numer „Defiant” oraz kawałek tytułowy najlepszymi tego przykładami). W drugim na trackliście „Dust” po raz pierwszy pojawia się natomiast partia śpiewana, ale podobnie jak na całej płycie, przegrywa batalię o uwagę słuchacza z instrumentalnymi fragmentami (zarówno pod względem poświęconego miejsca, jak i jakości). Wyjątkiem od tej reguły wydaje się numer „Ventura”, który ze względu na mocniejsze skręcenie w stronę bluesa daje Williams więcej wokalnej przestrzeni, co ta skrzętnie wykorzystuje. Można zatem poddać rozwadze, czy aby właściwą decyzją było postawienie na takie proporcje oraz zaprezentowanie kolejnych kompozycji w takiej, a nie innej formie. Ze względu na dużą monotonię i sporą przewidywalność całego materiału uważam, że popełniono jednak błąd (mały, ale jednak). (MAK)

*** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.
Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Twitterze.