Jestem fanem Springsteena, dlatego w tym dniu musiałem przypomnieć utwór jego autorstwa.
Embed from Getty ImagesBruce Springsteen nie ma dzisiaj urodzin (najbliższa, sześćdziesiąta dziewiąta rocznica przypada na 29 września). Powód, dla którego w cyklu Gold Song wspominam śpiewany przez niego utwór, jest inny, ale dla sympatyków twórczości Amerykanina pewnie równie ważny. Trzydzieści cztery lata temu, 4 czerwca 1984 roku, do sprzedaży trafiła siódma studyjna płyta w dorobku Bossa, „Born in the U.S.A.”. Materiał, który dla wielu słuchaczy i krytyków jest epokowym dziełem Springsteena, w Stanach Zjednoczonych odbił się szerokim echem. Sam wokalista w tamtym czasie miał już na scenie ugruntowaną pozycję. Dzięki piosenkom, jakie pojawiły się w jego wcześniejszym repertuarze, zdążył zyskać miano „amerykańskiego barda”, co ciągnie się za nim zresztą do dzisiaj. Płyta „Born in the U.S.A.” była kolejnym krokiem w kierunku zostania głosem amerykańskiego społeczeństwa.
W przypadku tego albumu wszystko miało swoje określone znaczenie, coś symbolizowało. Nie mam na myśli tylko tekstów. Obcowanie i odbieranie „Born in the U.S.A.” zaczyna się już na poziomie okładki, gdzie amerykańska flaga stanowi tło dla fragmentu stojącego tyłem Springsteena, ubranego jak na przedstawiciela klasy robotniczej przystało w granatowe, sfatygowane dżinsy.
Koncepcja okładki miała tylu samo zwolenników, co przeciwników. Sam artysta zmęczony ciągłym poruszaniem tego wątku w jednym z wywiadów powiedział, że pomysłów było kilka, ale ostatecznie jego „dupa wygląda na obrazku lepiej niż jego twarz, dlatego to ona znalazła się na okładce”.
Ta płyta i jej przekaz były niczym liść wymierzony w policzek kolejnych amerykańskich rządów i tamtejszego establishmentu. W utworze tytułowym Springsteen rozdrapywał ciągle niezagojone rany z wojny w Wietnamie, w „Working on the Highway” i „Downbound Train” wcielał się w przedstawicieli klasy robotniczej (mężczyznę układającego asfalt na autostradzie i pracownika myjni samochodowej), a w przejmującym „Glory Days” oddawał klimat podupadającego New Jersey i ludzi w młodości marzących o dokonaniu wielkich rzeczy, a wieczory dorosłego życia spędzających na piciu w barze. Nie zabrakło też numerów o młodzieńczej przyjaźni, która często kończy się nagle, wręcz z dnia na dzień z powodu przyjścia dojrzałości („Bobby Jean”, „No Surrender”), a także typowych tekstów o relacjach damsko-męskich („I’m on Fire”, „I’m Goin’ Down”).
Album zamyka utwór „My Hometown”. Wokalista opowiada w nim historię mężczyzny, który wspomina siebie, jako kilkuletniego chłopca, którego ojciec zabiera na przejażdżkę samochodem po mieście. W trakcie jazdy ojciec mówi do syna, że to jego miasto. Nie chodzi o posiadanie notarialnego prawa do tego miejsca, ale utożsamianie się z nim, bycie częścią tej społeczności. W drugiej strofie wspomnienia sięgają lat szkolnych i połowy lat sześćdziesiątych, kiedy w USA dochodziło do zamieszek na tle rasowym, a wydarzenia te nie ominęły także jego rodzinnego miasta. Finałowe wersy to już czas, kiedy mężczyzna sam jest ojcem i podobnie jak kiedyś jego rodzic, tak teraz on zabiera swojego syna na przejażdżkę po mieście – zdewastowanym, zniszczonym, opuszczonym przez mieszkańców, którzy zostawili nierentowne rodzinne interesy na rzecz lepiej płatnej pracy w leżącej nieopodal nowojorskiej metropolii. Tak, nie ma co do tego wątpliwości: Bruce Springsteen śpiewa o swoim rodzinnym mieście. To New Jersey, które niczym daleki i biedny kuzyn pozostawało w tamtym czasie w cieniu sąsiedniego Nowego Jorku, stało się inspiracją do powstania „My Hometown”.
Tak zwany „fun fact”: utwór wydany został na singlu końcem listopada 1985 roku, a jego stronę B stanowiło świąteczne nagranie „Santa Claus is Comin’ to Town”. (MAK)