Recenzja: Henry David’s Gun „Tales From The Whale’s Belly”

Bez zaskoczeń, ale wciąż na wysokim poziomie.

Henry David’s Gun (foto: materiały prasowe)

Trio Henry David’s Gun stanęło przed wyzwaniem, z którym w przeszłości mierzyło się wielu innych wykonawców, a które nazywa się drugą studyjną płytą. Iść tą samą drogą, co na debiucie, a może zmienić swój styl, a jeśli zmienić to na ile? Pytania właściwie można mnożyć, rozpoczynając przy tym akademicką dyskusję, której tematem byłaby próba udowodnienia wyższości jednej racji nad drugą, ale doskonale wiadomo, że tego typu dywagacje na dłuższą metę nie mają głębszego sensu. Nie ma schematu, nie ma wzoru, w którym pod x można podstawić wykonawcę, pod y tytuł płyty, a pod kolejną niewiadomą muzyczny gatunek. Wszystko rozpatrywać należy osobno, odnosząc się do aktualnej formy konkretnego zespołu. I jeśli pójdziemy tym tropem, okaże się, że następczyni „Over The Fence… And Far Away” to płyta przyjemna, prezentująca dobry poziom, ale również nie wnosząca wiele nowego; taka, której po prostu mogliśmy się spodziewać.

Henry David’s Gun nie wymyślają prochu. Nie starają się nawet tego robić. To dobrze. Muzycy sprawdzili się już jako autorzy kompozycji zamglonych, chłodnych, może nawet lekko baśniowych i niedopowiedzianych, dlatego trudno byłoby wymagać od nich innego, diametralnie odmiennego brzmienia. Rockowo-folkowa mieszanka – w niej panowie czują się najlepiej, a nowa płyta tylko to potwierdza.

KONKURS: Wygraj nową płytę zespołu Henry David’s Gun

„Tales From The Whale’s Belly” to zestaw dziesięciu utworów zbudowanych na tych samych wzorcach, co piosenki zawarte na poprzednim krążku. Gitary, ukulele, bajo, instrumenty perkusyjne, bas, syntezatory – to wszystko składa się na dobrze znaną nam miksturę. Tytułowe opowieści z brzucha wieloryba to w przeważającej części numery spokojne, które jeśli zaczynają przyśpieszać, to tylko po to, aby za chwilę ponownie uderzyć w spokojniejsze tony. Nie jest oczywiście tak, że po włączeniu krążka z głośników wieje nudą. Nic z tych rzeczy! Już drugi na trackliście „Not Like Josef K.” ma w sobie sporo energii, a perkusyjna partia świetnie buduje napięcie przed finałowym fragmentem. „Ponytail” wita słuchaczy grą fortepianu i gitary, a cała warstwa muzyczna na przestrzeni całego utworu jest „nadbudowywana” niczym w post-rocku z tą jednak różnicą, że Henry David’s Gun nie doprowadzają do instrumentalnej erupcji, ale utrzymują brzmienie na wodzy. Wprowadza to napięcie i uczucie niepewności, słuchacz zadaje sobie pytanie: „Czy to teraz, czy to już?”, ale nic z tych rzeczy – ściana dźwięku zostaje po prostu nagle przerwana, sygnalizując tym samym koniec utworu. Pojawiająca się jako kolejna kompozycja „Loneliness In Nevada” skręca już w stronę melancholii. Numer jest przykładem dobrej korelacji pomiędzy warstwami liryczną i muzyczną – smutniejszego tekstu nie można było zaśpiewać do mniej łzawej melodii (swoja drogą projekty, w których za teksty odpowiada Wawrzyniec Dąbrowski, są na ten moment – przynajmniej w mojej opinii – najlepszymi polskimi zespołami z anglojęzycznymi piosenkami).

Moimi faworytami na płycie są „House Of Cards” i „Black Disease”. Pierwszy z nich hipnotyzuje jazzowym echem. Stworzony został m.in. z użyciem akordeonu (instrumentu tego nie wykorzystano na pierwszej płycie, co stanowi dowód na rozwijanie przez zespół formuły, poprzez dodanie do niej nowego elementu). Z kolei o „Black Disease” pisałem już wcześniej, że jest swoistym odpowiednikiem literackiej retardacji. Wszystko to dzięki utrzymywaniu instrumentalnego początku spowalniającego akcję. W ten sposób grupa buduje napięcie, stopniowo dozując to, co chce zaprezentować słuchaczom. Podobnie jak post-rockowy zabieg w „Ponytail”, tak samo w „Black Disease” wprowadza on do utworu niepokój. Kiedy do tego wszystkiego w końcu dołącza wokal, słuchacz niby łapie mały oddech, jednak mroczny charakter głosu Dąbrowskiego sprawia, że klimat od razu powraca ze zdwojoną siłą, a pomnażają go dodatkowo „zawodzące” chórki w tle. Nie wiem jak inni, ale ja przy tego typu dźwiękach od razu mam skojarzenia z autorskim kinem Davida Lyncha. Folkowymi torami podąża natomiast „Haystack” (drugi kawałek, jaki pojawił się na fizycznym wydaniu singla „Black Disease”) – z tą jednak różnicą, że jest to utwór zdecydowanie „przewiewniejszy”. Muzycy odpuszczają na moment duszną, zgniło-jesienną stylistykę na rzecz weselszego, trochę beztroskiego grania.

Wawrzyniec Dąbrowski, Maciej Rozwadowski i Michał Sepioł robią swoje. Nowa płyty ich zespołu nie jest na pewno wydarzeniem na miarę debiutu, ale nie daje też powodu do niepokoju lub dużej krytyki. Kontynuacja formuły znanej z wcześniejszego krążka dała mocny fundament pod to, co skomponowane zostało z myślą o „Tales From The Whale’s Belly”. I chociaż sporo „chwytów” zostało powtórzonych, przez co momentami można odnieść wrażenie obcowania z poprzednim albumem, materiał wciąga z każdym kolejnym odtworzeniem, odsłaniając dowody na swoją oryginalność. (MAK)

Henry David’s Gun „Tales From The Whale’s Belly”
(2018; Borówka Music)

*** *** *** ***

Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.
Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Twitterze.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.