Podsumowanie 2017 roku: Najlepsze zagraniczne płyty (30-21)

Najlepsze zagraniczne płyty 2017 roku, pozycje od 30. do 21.

30. Noveller „A Pink Sunset For No One”
(Fire)
Nowy Jork to od lat miejsce artystycznej bohemy. Zmieniają się czasy, trendy w sztuce i dzielnice, w których artyści bywają, ale Wielkie Jabłko wciąż przyciąga nowe postaci, które chcą zaistnieć dzięki swojemu talentowi. Sarah „Noveller” Lipstate jest jedną z takich osób. Na co dzień mieszkająca na Brooklynie artystka w lutym zaprezentowała swój ósmy solowy materiał. Sam byłem trochę w szoku, kiedy okazało się, że to już jej kolejna płyta (przyznaję, do tej pory słyszałem tylko dwie). Mniejsza jednak o ilość. „A Pink Sunset For No One” to zestaw dziewięciu instrumentalnych utworów o mocno filmowej budowie. Fakt ten nie powinien dziwić nikogo, wszak Noveller z równie dużą pasją pała się i muzyką, i filmem. Kompozycje posiadają mocno eksperymentalną formę, której korzeni szukałbym w psychodelicznym rocku oraz współczesnej scenie elektronicznej (szczególnie w subgatunkach hołdujących dronom i ambientowi). Całościowo materiał o dość mrocznej muzycznej scenerii, który, o dziwo, nie męczy.

29. Cygne „Let It Breathe”
(wydanie własne)
Cygne, po powrocie do USA po kolejnej europejskiej trasie, nagrała longplay „Let It Breathe”. Po poprzedniej płycie zatytułowanej „Passenger”, która powstała przy wykorzystaniu skromnego instrumentarium (większość utworów wokalistka zaśpiewała wyłącznie przy akompaniamencie gitary), tym razem Amerykanka postanowiła pójść inną drogą i melodie wszystkich piosenek zaaranżować z myślą o większym składzie (z perkusją, gitarami, basem i klawiszami). Tworząc utwory, które ostatecznie znalazły się na albumie, Cygne nie ukrywała inspiracji i wpływów, jakie pozostawiły po sobie podróże po Starym Kontynencie, a także sytuacja społeczna w Europie oraz Stanach Zjednoczonych. Kryzys emigracyjny, zmiany związane z trendami politycznymi na bardziej skrajne i zamachy, jakich dokonano na przestrzeni ostatniego roku – to tylko niektóre z rzeczy, których echa odbijają się na „Let It Breathe”.

28. Miles Mosley „Uprising”
(World Galaxy Records ‎/Alpha Pup Records)
Swoja grą na basie rozbudowywał brzmienie płyt takich muzycznych gwiazd, jak Chris Cornell, Everlast, Kamasi Washington i Kendrick Lamar. Teraz przyszedł czas na nagranie krążka sygnowanego własnym nazwiskiem. „Uprising” to pokaz nie tylko kunsztu gry Mosleya na instrumencie, ale także jego wokalnych umiejętności (które należy podkreślać, ponieważ gość jest powszechniej znany, ale głównie jako kontrabasista). Jedenaście utworów, którym przewodzą zaprezentowane już jakiś czas temu single „Abraham” i „Young Lion”, to zestaw będący mieszanką funku, soulu i jazzu (niekoniecznie w kolejności przeze mnie zaprezentowanej). Kompozycyjne pomysły gospodarza realizowali między innymi klawiszowiec Brandon Coleman, perkusista Tony Austin i wspomniany już wcześniej Washington (saksofon). Przyjmująca momentami orkiestrowy rozmach warstwa muzyczna („L.A. Won’t Bring You Down”, „Reap A Soul”, „Your Only Cover”) oraz towarzyszące jej chórki robią naprawdę duże wrażenie.

27. Bette Smith „Jetlagger”
(Big Legal Mess Record)
Bette Smith jeszcze do niedawna miała szlaban na śpiewnie świeckich piosenek, a swój wokalny talent ujawniać mogła tylko ku chwale boga podczas kościelnych nabożeństw w Kościele Adwentystów Dnia Siódmego, gdzie chór prowadził jej ojciec. I pewnie gdyby nie jego śmierć w 2012 roku, Smith wciąż byłaby tylko jedną z wielu chórzystek. A tak została… miałem napisać „gwiazdą”, ale jednak bez przesady – „wokalistką z kontraktem płytowym” wystarczy. Być może kłóci się to z religijnymi wzorcami jej społeczności, ale nikt – nawet najbardziej zatwardziały ultras wiary i Jezusa – nie powie, że niesienie radości innym poprzez śpiewanie ładnych piosenek nie jest czynieniem dobra, które w dniu sądu ostatecznego nie zostanie policzone Bette na plus. Przy takim mocnym soulowo-gospelowym głosie i utworach balansujących na granicy jazzu i bluesa jest to zwyczajnie niemożliwe. Klimat vitnage, ale jednocześnie jedna z najlepszych debiutanckich płyt 2017 roku.

26. Tori Amos „Native Invader”
(Decca Records)
Wydany na początku września piętnasty studyjny tytuł w dorobku Amerykanki to materiał, o którym napisać można przede wszystkim trzy rzeczy: po pierwsze, to najbardziej dynamiczna płyta Amos od kilku lat; po drugiej, to komentarz wokalistki do wydarzeń dziejących się w Stanach Zjednoczonych (m.in. polityka, działania prezydenta Trumpa); i po trzecie, to po prostu kolejny dobry album w dorobku Amos, z którym trudno będzie się nam rozstać. Nie ma może wielu zaskoczeń, jednak Tori Amos jest już na takim etapie kariery, kiedy eksperymentować nie musi – wszak doskonale wie, czego oczekują od niej jej fani. Produkcja muzyczna i kompozycje na wysokim poziomie technicznym, charakterystyczny mezzosopran, odważne teksty – czy w jej przypadku potrzeba czegoś więcej?

25. Rag’n’Bone Man „Human”
(Columbia Records)
„Human” to bodaj najbardziej przedpremierowo pompowana płyta rodem z Wysp Brytyjskich ostatnich lat. Nie ma się jednak czemu dziwić, tytułowy singiel zdobył tak dużą popularność, że oczekiwania co do całego krążka były naprawdę duże. Rag’n’Bone Man okazał się jednak wytrzymałym psychicznie gościem, a nadmuchany przez media i słuchaczy balonik nie pękł. Głęboka, emocjonalna i intensywna – takie trzy określenia w pierwszej kolejności pojawiają się w mojej głowie, kiedy ktoś pyta mnie o muzykę zawartą na tym krążku. Singiel, który podbił stacje radiowe, w całym zestawie okazuje się… najbardziej komercyjny i rażący, wręcz niepasujący do reszty materiału. Esencja twórczości Rory’ego Grahama ujawnia się dopiero w przesiąkniętych do cna płaczliwych, wręcz funeralnych utworach typu „Die Easy”, „Grace”, „Life In Her Yet” i „Lay My Body Down” (w tym ostatnim wokalnie i stylistycznie Anglik przypomina nieco bluesowe wcielenie Everlasta). Świetnie prezentuje się także „As You Are”, który dzięki podbijającemu końcowe partie wokalne chórkowi i wykorzystanemu instrumentarium przenosi słuchaczy w złote lata muzyki soul.

24. Omar „Love In Beats”
(Freestyle Records)
Wydana w 2016 roku epka „I Want It To Be” dawała spore nadzieje na właściwy ciąg dalszy. Zestaw utworów zebranych na płycie „Love In Beats” potwierdza, że warto było czekać na pierwszy od czterech lat studyjny longplay Omara. Brytyjczyk nie wychodzi może poza przewidywalny muzyczny schemat, jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie liczył chyba na brzmieniowe rewolucje. Album to esencja tego, co Omar może zaoferować będąc w najlepszej formie: bardzo uduchowioną muzykę, niezwykle ciepłe melodie i klimatyczny wokal. Neo soulowa uczta dla fanów brzmień lat 90.

23. Terrace Martin Presents The Pollyseeds „Sounds Of Crenshaw Vol. 1”
(Ropeadope Select)
Terrace Martin to jedna z ciekawszych postaci najnowszej sceny muzycznej. Współautor „To Pimp A Butterfly” (albumu Kendricka Lamara, który już w chwili premiery zyskał miano klasyka) oraz stały kompan w studio nagraniowym takich gwiazd, jak Snoop Dogg (m.in. płyty „The Hard Way”, „The Blue Carpet Treatment” i „Ego Trippin”), Robert Glasper („Black Radio 2”), a także Herbie Hancock, któremu ma ponoć towarzyszyć przy rejestracji kolejnego albumu. The Pollyseeds to projekt patronowany przez Martina, skupiający utalentowanych muzyków kalifornijskiej sceny. Ich materiał „Sounds Of Crenshaw Vol. 1” to przelot przez najważniejsze stylistyki tzw. muzyki miejskiej. Artyści mieszają tutaj jazz, r&b, hip-hop, g-funk i gospel, nie zapominając również o elektronice. Dwanaście utworów (plus spełniająca rolę intra ścieżka „Tapestry”) przynosi sporo muzycznego vibe’u, kalifornijskiego słońca, krzyżujących się dźwiękowych mikstur, będąc przy okazji kolejnym dowodem na to, że artyści czerpiący pełnymi garściami z jazzu, ale mający swoje korzenie w rapie, są dzisiaj siłą napędową globalnej sceny.

22. Alfa Mist „Antiphon”
(Pink Bird Recording Co.)
Wydana w 2015 roku płyta „Nocturne EP” okazała się niemałym zaskoczeniem, sprawiając przy okazji, że postać Alfa Mista zyskała na międzynarodowym znaczeniu. Brytyjczyk osiągnął kolejny poziom, a wydanego w marcu 2017 roku albumu „Antiphon” w żadnym wypadku nie można już traktować w formie niespodzianki. Po wielu pozytywnych opiniach na temat epki, longplay był tytułem wyczekiwanym, wobec którego stawiano wysokie wymagania. Alfa Mist i jego zespół nie zawiedli. „Antiphon” to mieszanka jazzowych brzmień, offbeatu i alternatywnego hip-hopu z dodatkiem soulu. Kolejność, w jakiej wymieniłem gatunki, nie jest przypadkowa. Płytę rozpoczyna bowiem dziesięciominutowy, stylizowany na jam session utwór „Keep On”, który zbudowany został na typowym jazzowym schemacie z wieloma partiami odchodzącymi od głównego motywu. Z podobną sytuacją mamy do czynienia jeszcze w równie długim nagraniu „Errors”, które początkowo wita słuchaczy niepokojącą grą na klawiszach, by za moment zmienić klimat na lżejszy ze smyczkami w tle oraz solówkami saksofonu i ponownie klawiszy. Sporo jazzowej improwizacji usłyszymy także w „Nucleus” (plus za trąbkę) i „Kyok”. Rapowe wstawki pojawiają się natomiast w „7th October” (odpowiada za nie sam Alfa Mist i jak na człowieka, który nie zajmuje się tym na co dzień, wychodzi mu to całkiem nieźle). Jeśli dodamy do tego pojawiające się w niektórych momentach zaczerpnięte z hip-hopu pomysły produkcyjne, okazuje się, że źródło to stanowi drugą muzyczną siłę płyty. Soulu jest na „Antiphon” najmniej i szukać należy go przede wszystkim w utworze „Breathe” z gościnnym udziałem wokalistki Kayi Thomas-Dyke. Rada: włącznie ten materiał w nocy, przyswajajcie go na słuchawkach, zamknijcie oczy, a odpłyniecie z nim w muzyczną podróż.

21. Bei Bei & Shawn Lee „Year Of The Funky”
(Légère Recordings)
Trzecia wspólna płyta azjatyckiej mistrzyni guzhengu (rodzaj chińskiej cytry) i brytyjskiego multiinstrumentalisty Shawna Lee, który w swojej długoletniej karierze współpracował m.in. z wokalistką Amy Winehouse, żeńskim zespołem Sugababes i raperem Guru, a jego muzyka wykorzystywana była w filmach i serialach telewizyjnych (chociażby „Oceans 13”, „CSI” i „Brzydula Betty”). Nowy materiał, na który złożyło się dwanaście premierowych utworów, to mieszanka brzmienia nawiązującego do chińskiej tradycji oraz szeroko pojętego współczesnego spojrzenia na muzykę. Duet nie boi się mikstur wszelakich, umieszczając na płycie kompozycje, których wątkami przewodnimi są bossa nova („Bossa Rossa”), iście azjatyckie wstawki („Love In Hong Kong”), klubowy beat („Black Nylon”), disco z lat 70. i 80. („Danxia Disco”), a także pojawiające się w tytule krążka funky („Year Of The Funky”). Swoistym spoiwem albumu okazuje się instrument, na którym gra Bai Bei. Jedyny minus jest taki, że momentami melodie wydają się przewidywalne. Winne temu wąskie instrumentarium i powtarzany w każdym numerze patent łączenia cytry z elektroniką.

*** *** *** ***

Najlepsze zagraniczne płyty 2017 roku: 40-31
Najlepsze zagraniczne płyty 2017 roku: 20-11
Najlepsze zagraniczne płyty 2017 roku: 10-1

*** *** *** ***

Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.
Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Twitterze.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.