Najlepsze zagraniczne płyty 2017 roku, pozycje od 10. do 1.
10. The Physics House Band „Mercury Fountain”
(Small Pond)
„Mercury Fountain” to około pół godziny czystej muzycznej wariacji (czuć w tym pewien jazzowy eksperyment) z pogranicza prog rocka, psychodelii, punk rocka i noise’u. Brak ciszy pomiędzy trackami i nagłe ucinanie numerów przy jednoczesnym rozbrzmiewaniu dźwięków następnych kawałków sprawia, że materiał ani na moment nie traci tempa. Świetnym rozwiązaniem jest kończenie i rozpoczynanie kolejnych kompozycji takimi samymi melodiami. Doskonale słychać to chociażby pomiędzy pozycjami siódmą („Impolex”) i ósmą („The Astral Wave”), gdzie wpadająca w spokojne tony muzyka jest nie tylko zakończeniem, ale i wstępem do kolejnej propozycji. Kompozycje zbudowano głównie za pomocą wszelkiego rodzaju elektroniki (m.in. syntezatorów, oryginalnych i przetwarzanych gitar) z dodatkiem perkusji (mającej najlepszy moment w „Calypso”) oraz bajecznie uzupełniających to dźwięków saksofonów („The Astral Wave”, „Mobius Strip II”), fletu („Implex”) i skrzypiec („Obidant”, „Impolex”).
|
9. Sleaford Mods „English Tapas”
(Rough Trade)
Jeśli „Tubthumping” zespołu Chumbawamba było wyrażeniem myśli młodego brytyjskiego społeczeństwa drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, tak cała płyta „English Tapas” powinna zostać wybrana na muzyczny manifest pokolenia tych mieszkańców Wysp Brytyjskich, którym przyszło żyć w czasach nieudolności kolejnych rządów Blaira, Camerona i May oraz efektu tych działań, jakim niewątpliwie jest tzw. brexit. Emocjami, z którymi utożsamiać mogą się inni Anglicy, jak zwykle w szczery sposób dzielą się panowie z Sleaford Mods. Album post-punkowców przepełniony jest frustracją, brakiem perspektyw i rodzącą się z tego agresją. Niby nic nowego, ale jeśli za tło kolejnych utworów weźmiemy polityczno-gospodarze poczynania polityków tzw. Zachodu, wszystko staje się jasne, a i my, słuchacze, zaczynamy potakująco kiwać głową, przyznając muzykom w niektórych kwestiach rację (chociaż wcześniej też to pewnie robiliśmy, tylko powód był zgoła inny, bo typowo muzyczny). Pomimo bardzo minimalistycznego brzmienia (bas, „automatyczna” perkusja, elektronika), „English Tapas” jest albumem na wskroś przepełnionym treścią, bez wątpienia jednym z najważniejszych tytułów, jakie ukazały się w 2017 roku.
|
8. Stein Urheim „Utopia Tales”
(Hubro)
Utopijna wizja świata i społeczeństwa fascynuje ludzkość od dawna. Marzyciele co prawda już jakiś czas temu dali sobie z nią spokój, bowiem przekonali się, że krainy idealnej raczej nie znajdą (ewentualnie: nie doprowadzą do jej stworzenia), jednak indywidualne poszukiwania swojej małej Utopii, pojęcia analogicznego do tzw. małej ojczyzny, kontynuuje zapewne większość z nas. Swoją myśl na temat idealnego miejsca na Ziemi w 2017 roku przedstawił także skandynawski gitarzysta Stein Urheim. Inspiracją dla muzyka była wizja z lat sześćdziesiątych XX wieku i norweskie utopijne społeczeństwo, ale nie to jest tutaj najważniejsze. Liczy się muzyka, a ta na „Utipia Tales” kulawa nie jest. Brzmieniowo płyta nawiązuje do rocka, jazzu, elektroniki, a nawet funku, co doskonale słychać kolejno w kompozycjach: „Utopia – Part One” i „Utopia – Part Two” (jazz i improwizacja), „Mikrotonia” (elektronika oparta na dronach) i „Trouble In Carnaticala” (elementy funku i jazzowej rytmiki). Urheim bez oporów przekracza granice gatunków, czerpiąc z nich to, co akurat jest mu potrzebne. Niby nic nowego – także w jego przypadku – ale dobrze zaprezentowane cieszy tak samo, jak pierwsza guma Turbo.
|
7. Ulyánica „Viasna”
(For Tune)
„Viasna” przenosi nas na Białoruś, pogranicze polsko-białoruskie, białorusko-ukraińskie i białorusko-rosyjskie, czyli do historycznej i geograficznej krainy zwanej od wieków Polesiem, do świata opartego na tamtejszych legendach („Jurja”, „Raczanka”), ludowych wierzeniach („Oj rana”, „Zhavaronachki”) oraz muzyki tego regionu („Mala reczanka”). Konceptem, czy też jak kto woli mianownikiem tego albumu jest tytułowa wiosna – pora roku będąca symbolicznym odrodzeniem się, powrotem do życia, kolejnym etapem cykliczności i powtarzalności roku. To wiośnie wszystko zostało podporządkowane: skowronki, które oznajmiają koniec zimy („Zhavaronachki”), malowanie krajobrazów mglistych poranków nad polami („Kalia lesu”), przybierająca przez roztopy rzeka („Reczka”) oraz tytułowa „Viasna” będąca centralną pieśnią płyty, kładącą akcent na pozytywne aspekty tego czasu. Wszystko to zostało „uszyte” pod czujnym okiem liderki projektu, Ulyany Hedzik (wokalistki, skrzypaczki, ale także dyrygentki), przy pomocy instrumentów charakterystycznych dla muzyki etnicznej i ludowej, takich jak chociażby dudy białoruskie, skrzypce i skrzydłówka. Do wiosny jeszcze daleko, ale z płytą i tak warto się zapoznać już dzisiaj.
|
6. Nubya Garcia „Nubya’s 5ive”
(Jazz re:freshed)
Nubya Garcia jest mieszkającą w Londynie saksofonistką, której autorska płyta „Nubya’s 5ive” okazała się sporym hitem. Album wydany został na winylu przez angielski label Jazz re:freshed, a jego cały nakład wyprzedano zaledwie w dwa dni (jeśli też się nie załapałaś/eś, przybij ze mną wirtualną piątkę). Czy taki wynik to zaskoczenie? W żadnym wypadku. Płyta to pokaz świadomego jazzu łączącego tradycyjne podejście ze współczesnymi wpływami i melodiami czerpiącymi zarówno z nowoczesnej, naznaczonej kulturową różnorodnością metropolii, jaką jest Londyn, jak i odwołaniami, których źródeł szukać należy w afro-beacie (zagrany na dwie perkusje numer „Hold”, będący najcenniejszym składnikiem tego materiału) i europejskim mainstreamie z akcentem na stylistykę free („Contemplation”, „Red Sun”). Przed zespołem i liderką chylę czoła, Wam polecam bez cienia wątpliwości.
|
5. Daymé Arocena „Cubafonía”
(Brownswood Recordings)
Daymé Arocena, autorka dwóch świetnych krążków (płyty i epki), oddaje do dyspozycji słuchaczy najbardziej taneczny materiał w swoim dorobku. „Cubafonia” to w dalszym ciągu zestaw piosenek zakorzenionych w mieszance kubańskiego jazzu („Negra Caridad”, „Valentine”), latynoskiej pasji („Todo Por Amor”) oraz amerykańskiego soulu i funku („Como” i „Mambo Na’ Ma”, który przywołuje na myśl XIX-wieczne czarnoskóre wokalne perły śpiewające scatem w zadymionych klubach). Mikstura, jak na artystów pochodzących z Kuby, sami przyznacie, nie jest zaskakująca, niemniej Arocena na nowej płycie robi znaczący krok na przód, dopuszczając w większym niż wcześniej stopniu zachodnie trendy. Doskonały głos to jedno, ale nagranie trzeciego krążka pod ten sam brzmieniowy schemat, mogłoby okazać się dla artystki zgubne. „Cubofonia” jest najmniej surowym materiał w dyskografii piosenkarki. Daymé swoje wokalne walory prezentuje na tle dobrze dopracowanej i świetnie wyprodukowanej muzyki, co z miejsca plasuje ją w ścisłej czołówce najbardziej pożądanych artystek 2017 roku.
|
4. Ghostpoet „Dark Days + Canapés”
(Play It Again Sam)
W twórczości Ghostpoeta bez zmian. Po dwóch płytach wydanych w 2011 i 2013 roku, na których słuchacze otrzymali brzmieniową wizję Londynu pełnego hip-hopowych naleciałości wymieszanych z muzyką elektroniczną, soulem i elementami bluesa, Obaro Ejimiwe systematycznie odchodzi od takiego klimatu. Już jego trzeci autorski materiał zatytułowany „Shedding Skin” (2015) pokazał, że Ghostpoetowi aktualnie bliżej jest do szeroko pojętej elektronicznej alternatywy z gitarowymi wtrętami, melodii kojarzonych z Bristolem i tzw. urban music, aniżeli typowej londyńskiej mikstury. „Dark Days + Canapés”, najnowszy album artysty, potwierdza te słowa. Na płycie Ejimiwe sięga po wzorcowy trip-hop z lat dziewięćdziesiątych („Freashow”), melancholijną elektronikę opartą na soczystych bębnach wspartych partiami granymi na gitarze (fenomenalne „Blind As A Bat…”), a nawet rock przetworzony przez elektroniczne faktury znane chociażby z dorobku Radiohead („Many Moods At Midnight”). Ale „Dark Days + Canapés” to także teksty (rapowane lub wykładane w formie spoken wordu) dotykające sedna, zmuszające do przemyśleń, a nawet weryfikacji własnej postawy wobec świata i ludzi. Storytellingi, takie jak w „Many Moods At Midnight” i otwierające oczy wersy z „Immigrant Boogie” powinny przekonać do albumu nawet najbardziej wymagających.
|
3. Christian Scott „The Centennial Trilogy (Ruler Rebel/Diaspora/The Emancipation Procrastination)”
(Stretch Music/Ropeadope Records)
Za chwilę (patrz pozycja druga) stwierdzę, że największym minusem pewnego albumu jest jego długość, co nie wpływa jednak na jego artystyczną wielkość. To samo zdanie idealnie pasuje do projektu Christiana Scotta zatytułowanego „The Centennial Trilogy”, na który złożyły się trzy wydane w 2017 roku krążki: „Ruler Rebel”, „Diaspora” i „The Emancipation Procrastination”. Amerykański trębacz kolejny raz zabiera słuchaczy w podróż na krańce future jazzu, prezentując brzmienie, do którego wzdychać będą wszyscy – i słuchacze, i wykonawcy – ale dopiero za kilka lat. Artysta nie boi się wyprzedzać konkurencję, stawia na bezkompromisowe rozwiązania, a w działaniach bliżej mu do punkowców (zaciętość) lub raperów (tzw. stylówka i noszenie się) niż jazzowego środowiska, które reprezentuje.
|
2. Kamasi Washington „Harmony Of Difference EP”
(Young Turks)
„Epic” było wielkim albumem (co znalazło swoje odzwierciedlenie w wielu podsumowaniach 2015 roku, także u mnie), ale po dwóch latach stwierdzam, że jej największym minusem jest długość. Trzy godziny materiału, którego nie można słuchać na raty, ponieważ traci się wówczas pewną kompozycyjną ciągłość będącą jednym z najważniejszych elementów dzieła Washingtona. W minionym roku saksofonista postawił na zgoła odmienną formę – krótką, trzydziestominutową, bardziej skondensowaną. Aranżacyjny narkotyk uzależniający tak silnie, że ponowne odtworzenie krążka jest tylko kwestią czasu.
|
1. ÌFÉ „IIII+IIII”
(AYA Records)
Zespół ÌFÉ, którego liderem jest Otura Mun, w 2017 roku zdebiutował świetnym albumem „IIII+IIII”. Formacja nie jest oczywiście anonimowa, jej dwa wydane jakiś czas temu single – „3 Mujeres (Iború Iboya Ibosheshé)” i „House Of Love (Ogbe Yekun)” – dały mocne podstawy pod twierdzenie, że studyjny materiał będzie dużym wydarzeniem. I tak też się stało. „IIII+IIII” to trzy kwadranse muzyki, której źródeł szukać należy w duchowości jej twórców. Powiedzieć wręcz można, że zawarte na płycie utwory, to nic innego jak religijny manifest ÌFÉ (Otura Mun pełni ponoć funkcję kapłana w religii jorubańskiej) zaprezentowany w różnych językach (np. angielskim i jurba, będącym jednym z nigero-kongijskich języków Afryki Zachodniej). Modlitewny ton kompozycji, wprowadzający przy okazji atmosferę intymności, skrzyżowany został z brzmieniem iście zachodnim, powiedziałbym nawet, że nieco rozrywkowym – elektronicznym i funkowym (to akurat w połączeniu z szeroko pojętą muzyką arabską dziwić nie powinno), ale także odwołującym się do dancehallu oraz rhythm and bluesa. Efekt końcowy zadowala na tyle, bym z czystym sumieniem mógł orzec, że to najlepsza z płyt, jakie ukazały się na przestrzeni ostatnich dwunastu miesięcy.
|