Najlepsze polskie płyty 2017 roku, pozycje od 40. do 31.
40. Maryla Rodowicz „Ach świecie…”
(Sony Music)
Album wypełniony został akustycznymi numerami, których muzycznych źródeł należałoby szukać w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy folk mieszał się z rockiem, wśród miłośników łagodnego grania królował Bob Dylan, a blues i country zaczynały przekonywać do siebie także polskiego odbiorcę. Taka aura towarzyszyła pierwszym dziełom w dorobku Maryli Rodowicz, taki duch unosi się również nad krążkiem wydanym w 2017 roku. „Las”, piosenka tytułowa i wsparta harmonijką ustną „Prośba” mają w sobie folkową moc, której mogłyby pozazdrościć współczesne gwiazdy gatunku. [Recenzja]
|
39. Natalia Kukulska „Halo, tu Ziemia”
(Agora)
Jestem zauroczony tym, co od „Sexi Flexi” prezentuje Natalia Kukulska. Wokalistka idzie przez muzykę odważniej, nie boi się sięgać po brzmienie, które na tzw. Zachodzie, owszem, zostało już dawno odkryte, ba, nawet wyeksploatowane, ale Polka robi to wszystko zgrabnie i ze smakiem, co w pełni mnie przekonuje. Romans muzyki pop z elektroniką to żadna nowość, Kukulska również nie odkrywa żadnych dziewiczych obszarów, jest jednak przy tym… dobra i przystępna, tak po prostu. Artystka nie ukrywa, że nagrywa piosenki w celach radiowo-komercyjnych, chociaż podejrzewam, że te z „Halo, tu Ziemia” nie zagoszczą raczej na playlistach najpopularniejszych stacji w kraju. A szkoda, ponieważ pop na dobrym poziomie jest nurtem mile widzianym/słyszanym. Przecież „To za mało” to kandydat do hitu (szczególnie ze względu na przebojowy refren), numer tytułowy powinien przypaść do gustu tym słuchaczom, którzy upodobali sobie komputerowo filtrowany śpiew, a singiel „Kobieta” spodoba się fanom brytyjskiego popu. „Halo, tu Ziemia” muzycznym kosmosem wprawdzie nie jest (np. trochę przekombinowany „Marching Band”), ale i tak zasługuje na mocną czwórkę i większą uwagę ze strony odbiorców.
|
38. Oxon/DJ Smutek „2Can Mixtape”
(wydanie własne)
„2Can Mixtape” to typowy materiał nagrany na luzaku w celu – a jakże! – rozluźnienia atmosfery. Wakacyjny klimat, mocno imprezowa stylistyka oraz historia przewodnia (cytując klasyka: „melanż w opór”), którą traktować należy z przymrużeniem oka. Oxon nie zaskakuje może jakoś szczególnie (raper nagrał w przeszłości kilka lepszych numerów), jednak nie można odmówić mu chęci i prób przyciągnięcia uwagi słuchaczy. Eksperymenty z flow, trochę follow upów, specyficzne poczucie humoru i żarty, które przy kielichu rozbawią pewnie każdego. Wszystko to oparte na brzmieniu zaczerpniętym – jak na tego typu materiał przystało – z utworów znanych i powszechnie lubianych. Wykorzystanie „All The Way Up” Fat Joe’a i Remy, „Ready Or Not” The Fugees czy „Hello” Adele pozytywnie zaskakuje. Tak samo zresztą jak fakt, że „2Can Mixtape” jest przykładem dobrej współpracy rapera z didżejem. Wielokrotnie przy tego typu projektach emcee dominował nad kolegą z duetu. W przypadku Oxona i Smutka akcenty są rozłożone mniej więcej po równo, a rola didżeja nie zostaje sprowadzona wyłącznie do odpowiedzialności za płynne „przejścia” pomiędzy kolejnymi utworami.
|
37. Teielte „Magnetic Soul/Magnetic Tree”
(Father And Son Records And Tapes)
Płyta „Magnetic Soul/Magnetic Tree” to propozycja odsyłająca do w miarę nowych trendów muzyki klubowej. Teielte sięga na niej m.in. po footwork („Clearance”, „New Beginning”), house („The Night”, “Unfulfilled Expectations”) i dubstep (“Dreamy Way To Feel”, “Woke You Up”). Ponadto w “You & I” gościnnie pojawia się Ms Obsession. Niestety, wyraźnie trzeba zaznaczyć, że utwór ten odstaje poziomem od reszty materiału, będąc przykładem, że artystyczna współpraca nie zawsze wzbogaca płytę. Niemniej sam Teielte nie schodzi poniżej pewnego poziomu, udowadniając, że nawet przy wypuszczeniu w jednym roku dwóch krążków nie jest w stanie popaść w produkcyjną monotonię.
|
36. Paulina Przybysz „Chodź tu”
(Kayax)
Przy pierwszym kontakcie materiał z „Chodź tu” zupełnie nie przypadł mi do gustu. Po wybrzmieniu ostatniego taktu ostatniej piosenki i pojawieniu się ciszy, doszedłem do wniosku, że wokalistka zaserwowała tu sporą dawkę chaosu. Album bowiem jest rozciągnięty do granic możliwości pomiędzy soulem, r&b, dancehallem, mocną elektroniką i elementami rapu. Niby nic, czego obecności we współczesnej muzyce nie moglibyśmy wytłumaczyć, jednak prawda jest taka, że po Paulinie Przybysz takiego zestawu raczej się nie spodziewałem. Zostałem z tymi przemyśleniami o chaosie przez chwilę sam na sam i postanowiłem dać „Chodź tu” jeszcze jedną szansę. Zupełnie tak, jakby Paulina tytułem płyty wołała do mnie i zachęcała do ponownego posłuchania. Teraz wiem, że kwestii sporej różnorodności przeskoczyć się nie da, ale można ją oswoić i dopasować do własnych potrzeb. Soulowe akcenty pojawiają się obok siebie („Kumoi”, „No Entrance”, „Chokin”), romansująca z dancehallem i amerykańskimi wzorcami „Saliva” jest mocnym (ale nie najlepszym) numerem otwierającym, a propozycje z elementami elektroniki nagromadzone zostały w zestawie „Dzielne kobiety”, „Drewno” i „Pirx”. Jest jednak coś, co charakteryzuje wszystkie piosenki na „Chodź tu” bez względu na ich stylistyczne i gatunkowe korzenie. To drapieżność i niezależność rozumiana jako wyraźne zaakcentowanie własnego „ja”. Paulina Przybysz daje jasny komunikat: jestem człowiekiem, który potrzebuje bliskości drugiej osoby, ale jednocześnie za nic nie pozwolę na swoje zniewolenie. Jestem wolna i wolność tę proszę szanować.
|
35. Wojciech Pulcyn „Tribute To Charlie Haden”
(For Tune)
„Tribute To Charlie Haden” jest albumem, któremu przypisać można dwie wartości: edukacyjną i osobistą. W myśl tej pierwszej polscy słuchacze, dla których być może postać amerykańskiego kontrabasisty była do tej pory anonimowa, zostają zapoznani z wycinkiem tej jakże ważnej dla jazzu twórczości. Ale materiał ten jest również osobistym hołdem dla muzyka-mistrza, kogoś, kogo postawa i sceniczne wybory wywarły wpływ i ukształtowały nowego artystę zamieszkującego odległy kontynent. Krążek zrobiony zdecydowanie „od serca”. [Recenzja]
|
34. Faiver „Eel Electric EP”
(wydanie własne)
Opublikowana jeszcze w pierwszym kwartale tego roku nowa epka Faivera to zestaw czterech utworów, które podobnie jak poprzednia płyta „Opus Magnet” naznaczone są dużą dawką buntu i nawiązań do nowojorskiego brzmienia. Mieszanka punk rocka z rapem oparta została jednak nie jak wcześniej na gitarze, ale elektronice i bardzo wyrazistej perkusji. Być może w kawałkach nie znajdziemy tyle brudu, co kiedyś, ale zaprezentowane w zamian bardziej dopracowane numery wcale nie okazują się gorsze. Nowością są anglojęzyczne teksty, które pojawiają się w dwóch utworach („Putain”, „The Palace”). Polskie słowa posiada tylko kawałek tytułowy, który odczytywać można jako manifest artysty („nie mam hajsu na studio, wszystko robię w garażu”, „na zawsze zostanę w podziemiu, tu mnie trzyma ambicja”) oraz wprowadzenie do tematyki całego krążka. Ciekawostką jest to, że w ostatnim kawałku, „Colorblind”, swoje odzwierciedlenie znajdują wersy z pierwszego numeru: „Buddy Rich jazzman z numer jeden, ale wredne zwierzę, gdy zaczynał walić w bęben. / Milesa Davisa wysłali w kosmos, na satelitach prezentuje trębacza rzemiosło”. „Colorblind”). Instrumentalny numer zamykający epkę w warstwie brzmieniowej oparty został bowiem, podobnie jak wcześniejsze tytuły, na mocnej perkusji (Rich), ale także dodatkach trąbki (Davis) oraz wprowadzających kosmiczną atmosferę przesterach i klawiszach.
|
33. Bisz „Piękno i Bestia EP”
(Pchamy Ten Syf)
Niektórzy na Biszu postawili już krzyżyk za projekt z Radexem (do dzisiaj zastanawiam się właściwie za co?). Teraz z podkulonym ogonem wrócili do słuchania jego rapu i z błagalnym wzrokiem sugerującym przeprosiny spoglądają na materiał zatytułowany „Piękno i Bestia” – epkę wydaną w piątą rocznicę „Wilka chodnikowego”, który bez wątpienia jest największym muzycznym sukcesem bydgoszczanina. Wszyscy pieją znowu z zachwytu, że wrócił stary Bisz, że znowu są linijki z jajem, że ma to sens, że nie jest przekolorowane i nabrzmiałem artyzmem na pokaz. Czy faktycznie o to chodziło raperowi? Chyba tylko nieliczni zrozumieli fakt, że Bisz nagrał ten materiał i rzucił go właśnie tego typu słuchaczom jako ochłap. Coś w stylu „macie płytę w klimacie, jakiego żądacie od dawna, i już się zamknijcie”. „Piąty rok mija od narodzin Wilka, popatrz jak z nim kończę” nawija raper w jednym z utworów, sugerując wyraźnie, że jako twórca finalizuje tamten etap swojej kariery i – być może – nie ma zamiaru więcej do niego wracać, natomiast projekty-eksperymenty, jak ten z muzykiem zespołu Pustki, mają prawo się pojawiać. „Piękno i Bestia” jest więc nie tylko dobrym materiałem, na którym Bisz pokazuje się jako raper, o czym część słuchaczy zdążyła już zapomnieć, ale przede wszystkim postawieniem wyraźnej kropki po „Wilku chodnikowym” i kuksańcem wystosowanym w stronę tych, którzy mają ciągłą nadzieję na zatrzymanie czasu i pozostawienie rap gry takiej, z jaką mieliśmy do czynienia w 2012 roku.
|
32. Me And That Man „Songs Of Love And Death”
(Cooking Vinyl)
Adam Darski nie jest wybitnym wokalistą, ale jego metalowemu wcieleniu to nie przeszkadza. W przypadku muzycznej współpracy z Johnem Porterem w ramach Me And That Man, która jest wypadkową amerykańskiego folku, country i rocka, umiejętności wokalne byłyby już rzeczą pożądaną. Niestety, dobrego śpiewu nie da się nauczyć „od tak sobie”, więc „Songs Of Love And Death” mają dla mnie dualistyczny wydźwięk. Z jednej strony doceniam starania Nergala, jego szczerość i obawy w stosunku do samego siebie, jako wokalisty (o czym mówił goszcząc w programie u Kuby Wojewódzkiego), z drugiej – projekt ma dla mnie jedną muzyczną gwiazdę i jest nią Walijczyk. To jego solowe numery „Nightride” i „On The Road” są najlepszymi momentami płyty. Dodając do tego bohaterów drugoplanowych, takich jak chociażby Czesław Mozil (akordeon w „Cross My Heart And Hope To Die”), Wojtek Mazolewski (bas) i Michał Łapaj (Hammond w „The Devil I Know”), okazać mogło się, że solowy krążek Portera byłby sporym wydarzeniem artystycznym, a nie tylko nagranym w duecie i posiadającym dobrą reklamę produktem, który czerpie z ciekawych wzorców (Tom Waits, Nick Cave, muzyka kojarzona z filmami Quentina Tarantino). To opinia, która towarzyszyła mi krótko po premierze. Aktualnie, kiedy krążka „Songs Of Love And Death” słuchałem już kilkadziesiąt razy, odnajduję w tym zestawie piosenek coś, czego nie dostrzegałem wcześniej: tutaj nie chodzi o innowacje, wynalezienie prochu lub odkrycie Ameryki. To hołd dla brzmień i emocji, jakie siedzą głęboko w każdym z nas. Być może nie zdajemy sobie z tego sprawy w tej chwili, ale kiedyś przyjdzie czas, że głosem, w którym słuchać będzie rozpacz i jednocześnie świadomość wypowiadanych słów, powtórzymy za artystami: „I’m gonna sing out my darkness, I’m gonna sing about my woe”. Bo „Songs Of Love And Death” to płyta o każdym z nas, tylko jeszcze nie wszyscy przyjmują to do wiadomości.
|
31. Bass Jan Other „Washed By Waves”
(MOST)
Okazuje się, że polscy graficy „umio” nie tylko w Photoshopa, ale też w bity. Holak (o ile nie śpiewa/rapuje) udowodnił to już jakiś czas temu, teraz przyszedł czas na Jana Estradę-Osmyckiego. Bass Jan Other, czyli muzyczne alter ego Osmyckiego, to producent hołdujący wartości constant. Dziewięć utworów, jakie składają się na materiał, utrzymanych jest w niemal stałym tempie i transowej dynamice. W kwestii stylistyki odwołujący się do downtempo, ambientu, techno, a nawet jazzujących linii i funkowego vibe’u zestaw daje wytchnienie oraz czaruje sporą brzmieniową przestrzenią i ciekawymi rozwiązaniami budowy kolejnych numerów (być może nie innowacyjnymi, ale odpowiednio zastosowanymi i przepuszczonymi przez autorskie sito).
|