Najlepsze polskie płyty 2017 roku, pozycje od 30. do 21.
30. Luke Mas „Clarity EP”
(wydanie własne)
Debiutancka epka wrocławskiego producenta tworzącego jako Luke Mas to zestaw pięciu utworów utrzymanych w choilloutowym klimacie. Porcja spokojnych dźwięków (proszę nie mylić z muzyką relaksacyjną!) z odwołaniami do ambientu („Hammock”), eksperymentalnej elektroniki (kosmiczna odyseja w „Textures”) i chillwave’u („Untold”). Wszystko pozwala na złapanie drugiego oddechu, nabranie dystansu i odpoczynek. W sumie niecałe dwadzieścia minut muzycznej przyjemności, które w 2017 roku doczekały się z mojej strony niejednokrotnego odtworzenia.
|
29. Max Psuja „Friends”
(wydanie własne)
Końcem kwietnia Max Psuja udostępnił w sieci swój autorski materiał utrzymany w elektronicznym klimacie. Zaskakujące? Raczej nie. Jak bowiem mówić o zmianie stylistyki w sytuacji, kiedy Psuja z muzyką elektroniczną związany jest równie silnie co z rockiem czy popem? A wszystko dzięki Selected Works – duetowi współtworzonemu wspólnie z Danielem Koniuszym – i materiałowi „Paperwork”, który ukazał się kilka lat temu. Na „Friends” Psuja w pewnym sensie kontynuuje obrany wówczas kierunek (muzyka przyjmuje podobny przestrzenny klimat), większy nacisk kładąc jednak na ciemniejszy i cięższy dźwięk. Zawartość krążka to materiał duszny, czerpiący pełnymi garściami z ambientu („Ring”, „Miss”) i techno („The Beach”, „Clock”), stawiający na krótkie formy („Afterthought”, „Found”) i potencjalne klubowe hity („Waters”).
|
28. Dziedzic „Tempo”
(For Tune)
Album „Tempo”, na który składają się wyłącznie kompozycje autorstwa Dziedzica, to jazzowa improwizacja w pełnej krasie. Dziewięć melodii wyposażonych zostało w świetną rytmikę (w końcu liderem projektu jest perkusista) i timing, które tworzą podwaliny dla brzmienia płyty. Utwory przesiąknięte są groovem, który ze zdwojoną siłą ujawnia się szczególnie w momentach nawiązujących do takich gatunków jak funk („143 BPM”) i jazz-rock („102 BPM”). [Recenzja]
|
27. Poświatowska/Radek „Kim Ty jesteś dla mnie”
(Wydawnictwo PoŚwiat)
Płyta Janusza Radka po stronie brzmienia stawia na większy niż dotychczas rozbrat ze stylem sceny artystycznego Krakowa. Owszem, często spotykany układ „akompaniujący fortepian plus wokalista” zostaje utrzymany i wyznacza on kolejnym piosenkom muzyczny szlak, jednak wzbogacenie go o syntezatory i szeroko pojmowaną elektronikę nadaje mu zupełnie innego kształtu. Wybór takiej muzyki, jako tła dla słów Poświatowskiej, wydaje się trafiony w dziesiątkę. [Recenzja]
|
26. Te-Tris „Tristape”
(wydanie własne)
„Tristape” ma wszystko to, co powinien mieć dobry mixtape: pełnego luzu gospodarza, kawałki zrobione niby od niechcenia, bujające głową i zmuszające do gwałcenia przycisku replay. Te-Tris udowadnia, że rymowanie wcale go nie znudziło. Nawet jeśli przez moment miał dość muzyki, to z depresją poradził sobie jak na rapera przystało – nowymi numerami, a nie jak niektórzy wizytami u psychoterapeuty. Mam nadzieję, że wyczuwacie follow-up. Zresztą na mixtapie znajdziemy jeszcze kilka – mniej lub bardziej czytelnych – nawiązań do krajowej sceny. Osobiście najbardziej spodobało mi się to z numeru „Pyknie”, w którym Tet oznajmia, że „nie wziął się z paczki Haribo” (vide: „Intro (Ostatnia rozgrzewka)” Nieznanegoklarenza).
|
25. Mrozu „Zew”
(Warner)
Jeśli kilka lat temu Mrozu stał gdzieś pomiędzy Mezo a Łozem (z zespołu Afrometal), tak dzisiaj bez większego sprzeciwu jego twórczość można umieścić bliżej rockowych projektów braci Waglewskich lub Skubasa. Muzyczna i stylistyczna volta, jaka dokonała się w artystycznym życiu wokalisty, naprawdę zaskakuje. Patrząc na początki i to, co dzieje się teraz, wielu słuchaczy może nie dawać wiary w to, że Mrozu A.D. 2017 jest tym samym goście, który dbał o „idealny stan i idealny plan”. „Zew” to materiał czerpiący z rockowej psychodelii lat siedemdziesiątych, bluesa, a także soulu, który na płytach wokalisty obecny był już wcześniej. Wszystko przemieszane i zlepione popowym spoiwem sprawiającym, że piosenki z łatwością trafią także do mniej wymagających odbiorców. Ta płyta naprawdę niesie.
|
24. Night Marks „Experience”
(U Know Me Records)
Że nisko? Że ZA NISKO? Cóż, płyta od Night Marks nie przejechała się po mnie niczym walec. Muzycznie jestem pod wielkim wrażeniem. Album „Experience” to future soul w czystej postaci. Spisek Jednego i Marek Pędziwiatr dokonują tutaj eksploracji przeróżnych dźwięków. Kłaniają się wpływy sceny anglosaskiej (USA, Wielka Brytania, Nowa Zelandia) i berlińskiej, ale także bardziej egotycznych miejsc, jak Japonia. Problemem – przynajmniej dla mnie – są tylko niektóre partie wokalne, takie jak w utworze tytułowym, które psują wrażenie końcowe. Panowie, może reedycja w wersji instrumentalnej?
|
23. Coals „Tamagotchi”
(TBA Music)
Takie płyty cieszą nie tylko z powodów muzycznych, ale także nostalgicznych. „Tamagotchi” w prostej linii odwołuje się do muzyki elektronicznej końca lat dziewięćdziesiątych i początku XXI wieku, automatycznie przywołując wiele wspomnień. Rave odżywa, a odpowiedzialny za produkcję Łukasz Rozmysłowski przetwarza go na swój sposób, łącząc z elementami popu, rapu i synthu. Katarzyna Kowalczyk dokłada do tego melancholijne, ale dość proste teksty, które momentami traktować trzeba jako kolejną fakturę dźwięku. Na dokładkę Hatti Vatti w dwóch numerach. Zapomnijcie o The Dumplings.
|
22. Voo Voo „7”
(ART2 Music)
Ile jest piosenek nawiązujących – treścią lub tytułem – do dni tygodnia? Sporo. W zasadzie jest to pewien pomysł na kolejne zestawienie w stylu „Najlepsze utwory z dniem tygodnia w tytule”, które nie wniosłoby do pisania o muzyce niczego ciekawego. Zawartość nowej płyty Voo Voo z pewnością byłaby w takiej sytuacji brana pod uwagę – nie tylko ze względu na nazwy kolejnych dni, ale przede wszystkim brzmieniową jakość. Ta odsłona zespołu Wojciecha Waglewskiego nie jest odsłoną koncertową, a jeśli już, to pasującą bardziej do małego i klimatycznego klubu, w którym odczuwa się bliskość wykonawcy i publiczności. „7” jest bowiem albumem intymnym i nadającym się do takiego samego prezentowania. Piosenki, jakie pojawiają się na krążku, nie tylko przemawiają do słuchaczy warstwa tekstową, ale również muzyką – jakby improwizowaną, będąca efektem nie wcześniejszego zaplanowania, ale spontanicznego spotkania i nagrania jej tu i teraz. Jazzowe partie saksofonu, rytmizujący wszystko duet kontrabas-perkusja, charakterystyczna gitara Wagla – wszystko to, ujmując rzecz kolokwialnie, robi robotę. Waglewski na płycie z synami śpiewał, że „w niedzielę nie widać go za wiele”. Teraz dołożył do tego metaforyczne i egzystencjalne przemyślenia na temat reszty tygodnia. Finał? Jak zwykle proszący się o ponowne odtworzenie.
|
21. Marek Napiórkowski „WAW-NYC”
(Agora)
Polsko-amerykańsko-kubańska współpraca, której owocem jest płyta ilustrująca najlepsze przejawy współczesnego improwizowanego jazzu. Marek Napiórkowski z dobrze znanym szacunkiem dla dźwięków, skomponował materiał niezwykle interesujący. To banalne określenie powtarzamy niemal zawsze przy okazji premier nowych albumów sygnowanych nazwiskiem gitarzysty, ale tak właśnie jest. Na przestrzeni siedmiu utworów muzycy dali radę zawrzeć europejską harmonię (singlowy „The Way”), amerykański przepych („Quantum Walk”, „Joyful Souls”) i kubański vibe przejawiający się niezwykłą rytmiką poszczególnych numerów. Napiórkowski, podobnie jak miało to miejsce w przeszłości, nie boi się sięgnąć po balladowe tempo (świetny, chociaż krótki jak na jazz utwór „Therese Dreaming”) oraz nieco szybsze melodie nawiązujące do jazz-rockowej stylistyki, które w sytuacji koncertowej będą okazją do improwizacyjnych popisów muzyków.
|