Krótka piłka #402: Grudniowe nadrabianie zaległości (IV)

Wydawcy to żartownisie, podsyłają płyty na ostatnią chwilę.

Finałowa część tzw. grudniowego nadrabiania zaległości. Wcześniejsze odsłony do sprawdzenia tutaj: pierwsza, druga, trzecia. Wbrew pozorom nie zamykam sobie drogi do pisania o płytach wydanych w 2017 roku. Nawet gdybym chciał, to nie mogę. Niektórzy wydawcy to prawdziwi żartownisie i postanowili przysłać wybrane tytuły ze swojego katalogu tuż przed świętami, uzupełniając wszystko dopiskiem w stylu „być może uda się posłuchać jeszcze przed stworzeniem końcoworocznego rankingu”. Być może się uda, być może nie, jednak najpierw nadrabiam wcześniejsze premiery. Do dzieła.

Czesław Śpiewa & Arte dei Suonatori „Czesław Śpiewa & Arte dei Suonatori”
(2017; Mystic Production)
Druga emigracyjna płyta Czesława Mozila wbija kij w mrowisko z jeszcze większą mocą. W zasadzie największa w tym zasługa Michała Zabłockiego – poety, który kolejny raz skusił się na współpracę z muzykiem, co całemu przedsięwzięciu wyszło na dobre. Teksty Zabłockiego ponownie kąśliwie opisują świat polskiego emigranta, mentalności Polaków, fałszywą chrześcijańską dobroduszność i otwartość na człowieka w potrzebie. Warstwa liryczna to nic innego jak gorzka pigułka, która, podobnie jak w przypadku wcześniejszych płyt zespołu Mozila, podana zostaje w formie żartobliwej, sięgającej po groteskę oraz pastisz. Do prześmiewczych liryków dołożona została bowiem muzyka w prostej linii nawiązująca do brakowej stylistyki, w czym główna zasługa poszerzenia składu muzyków o polską orkiestrę barokową Arte dei Suonatori. Bez ich udziału nowy materiał byłby tylko powtórką z rozrywki i kopią wcześniejszego albumu.

Eminem „Revival”
(2017; Universal)
Eminem nagrywał w przeszłości słabe płyty, jednak później zawsze wracał do formy, a ci, którzy potknięcie Amerykanina wykorzystywali do pastwienia się nad jego muzycznym dorobkiem, przepraszali i publicznie wyznawali swoje grzechy (patrz autor tych słów). Problem jednak w tym, że Marshall Mathers nigdy nie nagrał aż tak kiepskiego materiału, jak „Revival”. Słaba selekcja bitów na albumach tego rapera jest raczej normą – nie dziwi mnie więc, że sytuacja powtarza się także teraz. W kwestii monotematyczności w tekstach przejść należy raczej jak do codzienności, bo numerów o ex-żonie, ukochanej córce i chujowych politykach Em w swoim repertuarze ma już przecież całkiem sporo. Opieranie metafor i opisów sytuacji na „ruchaniu kogoś lub czegoś” (które przypominają bardziej rozmowy gimnazjalistów niż wersy rapera, który miałby być wzorcem do naśladowania) to kolejny niezmienny punkt programu proponowany przez gwiazdora. I w zasadzie mógłbym napisać, że przecież to stary Eminem, którego wszyscy dobrze znamy, tym samym kończąc ten krótki tekst, ale dodam jeszcze, że „Revival” jest tak mało interesujący muzycznie i lirycznie, że jeden egzemplarz powinno trzymać się pod szkłem w Sevres, jako przykład na to, co zrobić, aby zniszczyć sobie w miarę dobrą opinię.

Bootsy Collins „World Wide Funk”
(2017; Mascot Records)
Jeśli myśleliście, że Bootsy Collins dał sobie spokój z muzyką, to jesteście w błędzie. Nie wiem czy gitarzysta wciąż jara zioło, ale na pewno niezmiennie potrafi porwać do zabawy. Oczywiście nie samemu, bo co to za zabawa w pojedynkę? Wspólne party rozkręcają z nim m.in. legenda beatboxu Doug E. Fresh, jedna z najlepszych basistek młodego pokolenia Alissia Benveniste (jeśli uważasz, że Kinga Głyk robi coś niesamowitego, obejrzyj w akcji koleżankę Collinsa – zrozumiesz, że to tylko pozory), raperzy bardziej oldschoolowego sortu (Chuck D, Big Daddy Kane, Dru Down) oraz zapewniająca nieco latynoskiego vibe’u, pochodząca z Kolumbii młodziutka wokalistka Kali Uchis. Na dokładkę żywe ikony muzyki jazz, fusiun i funk (m.in. perkusista Dennis Chambers, gitarzysta Eric Gales, basista Stanley Clarke) oraz Snoop Dogg w roli producenta jednego utworu. Żadna piosenka nie wnosi oczywiście do muzyki nowego składnika, próżno szukać tu innowacji lub sensacyjnego, premierowego brzmienia. „World Wide Funk” to nic innego jak dobrze zagrana funkowa płyta, zakorzeniona w historii czarnoskórego społeczeństwa Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, odwołująca się do najlepszych wzorców z epoki, kiedy o trendach decydowali tacy wykonawcy, jak Funkadelic czy James Brown.

Whitney Houston „I Wish You Love. More From The Bodyguard”
(2017; Arista)
Końcem listopada minęło ćwierć wieku od premiery filmu „The Bodyguard” z Whitney Houston i Kevinem Costnerem w rolach głównych. Jeden z najważniejszych hitów kinowych, których fabuła oscyluje wokół muzycznej tematyki, doczekał się już niemal statusu pomnika. Jego niesłabnąca popularność plus śmierć wokalistki sprawiły, że dzieło nabrało jeszcze większego wymiaru. Zestawienie tytułu z nazwiskiem czarnoskórej gwiazdy sceny r&b i pop z miejsca powoduje zarabianie pieniędzy. Nic więc dziwnego, że wytwórnia płytowa mająca prawa do piosenek Houston i ścieżki dźwiękowej do filmu zdecydowała się na wydanie edycji specjalnej albumu z utworami, jakie możemy usłyszeć na ekranie. „I Wish You Love. More From The Bodyguard” to w sumie czternaście numerów, z których część zaprezentowana została w nowej wersji lub w formie nagrania koncertowego. Chociaż z tymi „nowymi wersjami” aż tak bym nie przesadzał. „I Will Always Love You (Alternative Mix)” uzupełnione zostało tylko przez zapowiedź samej Houston, „I’m Every Woman” jest haouse’ową przeróbką oryginału, a numer „Jesus Loves Me” zaprezentowany został a capella. Wersje te nie są jakieś zaskakujące – po prostu są, tyle. Ja zwróciłbym raczej uwagę na wykonania live, które tak naprawdę oddają prawdziwą skalę talentu wokalistki. Mniej ingerencji studyjnej, więcej rzeczywistości, którą Whitney Houston potrafiła na swój sposób zaczarować. To właśnie dla tych momentów warto sięgnąć po ten materiał.

The Selecter „Daylight”
(2017; DMF Music)
Angielska grupa nie brzmiała tak dobrze od czasów swojej świetności, które przypadły na początek lat osiemdziesiątych. Reaktywowany kilka lat temu zespół po wydaniu trzech przeciętnych płyt („Made In Britain” 2011, „String Theory” 2013, „Subculture” 2015), tym razem dał z siebie sto procent i w studio nagraniowym nie szukał kompromisów. Brzmienie nowej płyty jest dobre (chociaż nie rewelacyjne i do dwóch pierwszych krążków nawet nie można go porównywać) i powinno przypaść do gustu nie tylko dotychczasowym fanom kapeli, ale także słuchaczom, którzy do tej pory nie mieli z nią do czynienia. „Daylight” jest bowiem przykładem materiału nagranego przez ikonę muzyki ska/reggae głównie po to, aby zainteresować nim właśnie nowych odbiorców, którzy w dalszej perspektywie sięgną po wcześniejsze tytuły, które co jakiś czas wznawiane są w formie reedycji. Szansa na to tym większa, ponieważ nowy album powstał w najbardziej, jak to aktualnie możliwe, oryginalnym składzie z liderami w postaci Pauline Black i Arthurem Hendersonem. Nie zatrzymujcie się tylko na utworze „Frontline”, ale dajcie tej płycie szansę. Biało-czarna szachownica znowu jest w modzie.

Hurts „Desire”
(2017; Columbia)
Odnoszę wrażenie, że duet Hurts popadł w samouwielbienie. Ciekawy debiut, który zwiastował narodziny jeśli nie gwiazdy to przynajmniej znaczącego wykonawcy muzyki pop, wciąż pozostaje najlepszą pozycją w dyskografii tego projektu. Theo Hutchcraft i Adam Anderson na dwóch kolejnych płytach nie potrafili przeskoczyć poziomu „Happiness”, co najwyżej minimalnie zbliżając się do niego na krążku „Exile” z 2013 roku. To, co wtedy uznane zostało za porażkę, z perspektywy kolejnych kilku lat z czystym sumieniem można nazwać małym sukcesem. Nowa płyta zatytułowana „Desire” nie osiąga tego pułapu nawet w trzydziestu procentach. Dotychczasowi fani, którzy bezkrytycznie łykają to, co zaproponuje im brytyjski duet, z pewnością zadowolą się mało innowacyjną produkcją, powielanymi patentami na synthpopowe brzmienie oraz lekko tanecznymi numerami. Co boli jeszcze bardziej, panowie przy tworzeniu nowych piosenek zapatrzyli się bardziej w stronę plastikowej muzyki pop, odchodząc od jej alternatywnej wersji, jak miało to miejsce wcześniej. Wyszedł z tego mały potworek, którego naprawdę słucha się dość ciężko.

Anna Serafińska „Chopin Trio”
(2017; ArtHorse)
Projekt łączący muzykę Fryderyka Chopina z brzmieniem jazzowym nie jest żadną innowacją. Za argument niechaj posłuży fakt, że album „Chopin Trio” w prostej linii nawiązuje do materiału z lat siedemdziesiątych zatytułowanego „Novi Sings Chopin”. Na swojej nowej płycie polska wokalistka Anna Serafińska, która do tej pory dała poznać się jako osoba doskonale radząca sobie w stylistyce łączącej soul, pop i jazz, w większym stopniu oddaje się sztuce wokalizy. Jej głos traktowany jest zatem jako kolejny – trzeci obok perkusji i fortepianu – instrument wykonujący utwory twórcy epoki romantyzmu. Dzieje się tak w sześciu z ośmiu zaprezentowanych utworów. Nie brakuje w tym wszystkim tak charakterystycznej dla jazzu improwizacji, która na płycie łączy się z hołdem dla Chopina. Panowie towarzyszący Serafińskiej dokładają do całości sporą cegiełkę. Rafał Stępień z dużą precyzją i wyczuciem dba o harmonię kolejnych numerów, natomiast Cezary Konrad swoją nietuzinkową i wyrafinowaną grą kolejny raz potwierdza, że jest najlepszym polskim perkusistą. Przy tym wszystkim jest w projekcie tym pewna elitarność, która przy pierwszym kontakcie może zniechęcać i odstraszać. Ci, którzy się przełamią, ostatecznie powinni czuć satysfakcję. (MAK)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.