Część pierwsza tutaj, druga tutaj, a trzecia poniżej.

Roger Waters „Is This The Life We Really Want?”
(2017; Columbia)
Odnoszę wrażenie, że nagrywając nową płytę, Roger Waters postawił zdecydowanie na treść, jednocześnie mniej skupiając się na brzmieniu. Muzyka na „Is This The Life We Really Want?” jest odtwórcza, niemalże kopią tego, co ex-basista zespołu Pink Floyd proponował jakieś cztery dekady temu. Nie ma tutaj niczego, co mogłoby zaskoczyć lub chociażby na dłuższą metę zainteresować. Gitary brzmią zachowawczo (nawet jeśli ktoś psioczył na solówki Claptona, to tutaj będzie mu ich brakowało), perkusja płasko niczym robiona w programie przez niewprawionego producenta. Nawet bas Watersa jest nijaka, zresztą tak samo, jak jego wokal. Materiał jest monotonny, bez werwy i akcentów, które można by zapamiętać na dłużej. To oczywiście nie jest album tragicznie zły – przede wszystkim ze względu na coś, co górnolotnie nazwiemy przekazem. Ten na płycie jest mocny i nie ogranicza się wyłącznie do utartego frazesu, że „Trump to zły chłopiec”. Jednak, bądźmy szczerzy, czy od płyty muzycznej oczekujemy tylko dobrych tekstów, czy też odpowiedniego balansu pomiędzy słowem i dźwiękiem? Według mnie druga opcja jest tą, której wypatruję. Słuchając tegorocznego materiału Watersa nie doświadczam tego, a to z kolei prowadzi do zadania sobie pytania, czy to muzyka, której naprawdę chcieliśmy?

Témé Tan „Témé Tan”
(2017; PIAS Recordings)
Témé Tan jest typowym przykładem twórcy zawieszonego pomiędzy kulturami: przyszedł na świat w Afryce, dorastał w Belgii. Parafrazując Katarzynę Nosowską – jest za bardzo afrykański dla Europy, zbyt europejski dla Afryki. Jeśli dodamy do tego jeszcze brzmieniowe fascynacje bossa novą i rumbą, a więc muzyką charakterystyczną dla Ameryki Południowej i Łacińskiej, okazuje się, że Témé Tan naprawdę mógł czuć się rozdarty wewnętrznie. Poczucie braku tożsamości nie jest na szczęście problemem w sztuce. Ba, często bywa atutem, bowiem twórcy balansujący na granicy dwóch płaszczyzn, okazują się najciekawsi. Myślę, że tak samo jest z debiutanckim albumem tego muzyka. Do wspomnianych wcześniej stylistyk, Témé Tan na imiennym krążku dodaje także elektronikę inspirowaną japońską sceną oraz delikatne gitary i soulowo-popowy wokal. David Hutcheon, recenzent brytyjskiego pisma „MOJO”, stwierdził, że płyta jest „wspaniałym antidotum na obecny polityczny nastrój murów i barier”. Sądziłem, że to przesada, ale faktycznie coś w tym jest.
Sleaford Mods „English Tapas”
(2017; Rough Trade)
Jeśli „Tubthumping” zespołu Chumbawamba było wyrażeniem myśli młodego brytyjskiego społeczeństwa drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, tak cała płyta „English Tapas” powinna zostać wybrana na muzyczny manifest pokolenia tych mieszkańców Wysp Brytyjskich, którym przyszło żyć w czasach nieudolności kolejnych rządów Blaira, Camerona i May oraz efektu tych działań, jakim niewątpliwie jest tzw. brexit. Emocjami, z którymi utożsamiać mogą się inni Anglicy, jak zwykle w szczery sposób dzielą się panowie z Sleaford Mods. Tegoroczny album post-punkowców przepełniony jest frustracją, brakiem perspektyw i rodzącą się z tego agresją. Niby nic nowego, ale jeśli za tło kolejnych utworów weźmiemy polityczno-gospodarze poczynania polityków tzw. Zachodu, wszystko staje się jasne, a i my, słuchacze, zaczynamy potakująco kiwać głową, przyznając muzykom w niektórych kwestiach rację (chociaż wcześniej też to pewnie robiliśmy, tylko powód był zgoła inny, bo typowo muzyczny). Pomimo bardzo minimalistycznego brzmienia (bas, „automatyczna” perkusja, elektronika), „English Tapas” jest albumem na wskroś przepełnionym treścią, bez wątpienia jednym z najważniejszych tytułów, jakie ukazały się w kończącym się powoli roku.
Oumou Sangaré „Mogoya”
(2017; No Format)
Wyszło tak, że w dzisiejszej odsłonie cyklu Krótka piłka nadrabiam pisaniem o płytach wypełnionych ważnymi treściami. „Mogoya” to kolejny taki tytuł. Płyta malijskiej wokalistki jest swego rodzaju sprzeciwem przeciwko złemu traktowaniu kobiet w Afryce. Wybór tematu przewodniego nie dziwi: raz, że sama Oumau Sangaré od lat pretenduje do jednej z najważniejszych feministek wywodzących się z tego kraju, a dwa – pomimo tego, że mamy XXI wiek sytuacja kobiet na Czarnym Lądzie wciąż woła o pomstę do nieba. Sangaré mówi temu stanowcze „nie”, domagając się nie tylko podstawowych praw dla tamtejszych niewiast, ale także szacunku i przywrócenia im godności. Nowy album wokalistki to nie tylko seria premierowych utworów, ale także nowe otwarcie w karierze artystki. Wszystko przez współpracę z francuskim kolektywem A.l.b.e.r.t. Ktoś powie, że w zasadzie zmieniło się niewiele, a „Mogoya” to wciąż materiał utrzymany w stylistyce Wassoulou. I niby nie będzie to fałszem, jednak dodać trzeba, że Sangaré zdecydowała się pójść o krok dalej i zaproponować słuchaczom rozwinięcie swojego dotychczasowego brzmienia o bardziej współczesne trendy. Mariaż tradycyjnych afrykańskich instrumentów z europejskim i nowoczesnym podejściem okazał się strzałem w dziesiątkę. Całość stanowi przykład na to, że eksperymentów można dokonywać nawet na ósmej płycie w dorobku.
Karen Elson „Double Roses”
(2017; 1965 Records)
Druga solowa płyta Karen Elson to materiał znacznie “jaśniejszy” od debiutu. Na „Double Roses” wokalistka kieruje swoją (ale i słuchaczy) uwagę w stronę stylistyki leżącej na pograniczu folku i country. Pobrzmiewają w tym wszystkim echa Kalifornii lat siedemdziesiątych, brytyjskiego neofolku i południowoamerykańskiego country (psikus jest jednak taki, że Elson przyszła na świat na Wyspach Brytyjskich). Wszystko nagrane zostało w celu wyrażenia emocji po rozstaniu z Jackiem Whitem, do którego doszło w 2013 roku. Wokalistka śpiewa nawet „Teraz moje serce czuje się inaczej, (…) jestem samotna, ale jestem wolna”. I chyba również zadowolona, ponieważ trzy plus ode mnie to całkiem przyzwoita ocena.
emiter „Sinus Balticus”
(2017; Fudacja Kaisera Söze)
Marcin Dymiter ponownie wciela się w swoje sceniczne alter ego i jako emiter serwuje rejs po Bałtyku. Wycieczka to dość osobliwa, bo zamiast turystycznych „atrakcji pełną gębą” z rybką smażoną na starym oleju i szklance średnio ochłodzonego, dawno wygazowanego piwa, którym niejeden Janusz i niejedna Grażyna byliby zachwyceni, proponuje zgoła odmienne krajobrazy: zimne, melancholijne, celujące w minimalizm, momentami nawet w ciemniejsze strony naszej (pod?)świadomości. „Sinus Balticus” jest serią utworów opartych na loopach i elektronicznych rozwiązaniach znanych z takich stylistyki, jak drone music i ambient. Field recordingu, z którym przez wielu słuchaczy emiter jest kojarzony, na krążku uświadczymy mało, by nie napisać niewiele. I dobrze, ponieważ ciągłe bazowanie na tym samym patencie byłoby nudne, a Dymiter za nudą – szczególnie w muzyce – raczej nie przepada. W zamian dostajemy syntezatory, ciężkie i pojedyncze tony, które od razu skojarzyły mi się z nakładającym się na siebie morskimi falami (efekt ten jest doskonale odczuwalny podczas występu live), oraz przeplatającą to wszystko ciszę – trwającą niezbyt długo, ale na tyle wyrazistą, że posiadającą coś z psychodelicznego i hipnotyzującego zarazem stanu. Nie słuchacie na własną odpowiedzialność.
Shania Twain „Now”
(2017; Mercury)
Gwiazda lat dziewięćdziesiątych koniec pierwszej dekady XXI wieku będzie wspominać dwojako: najpierw rozpadowi uległo jej kilkunastoletnie małżeństwo (zresztą nie tylko prywatne, ale i sceniczne, ponieważ Robert J. Lange był także producentem największych przebojów gwiazdy), które zastąpione zostało związkiem z nowym partnerem. Ale żeby sprawa wyglądała na jeszcze bardziej pokręconą trzeba dodać, że na nowego męża wybrany został były partner kobiety, z którą zdradził ją jej ex. Istna „Moda na sukces”! Jakby zawirowań było mało, wokalistka zachorowała na boreliozę, która spowodowała m.in. problemy z głosem, co skutecznie storpedowało dalsze zawodowe plany. Twain zastanawiała się nawet, czy nie zakończyć kariery. I szczerze, może tak byłoby faktycznie lepiej, ponieważ „Now” – jej pierwszy od piętnastu lat studyjny materiał – to najgorsza pozycja w jej dorobku. Piosenki są słabe i odtwórcze. Wydaje się wręcz, jakby Twain na siłę próbowały naśladować swoje największe hity oraz numery współczesnych gwiazd (przykład „Life’s About To Get Good”, który brzmi jakby wyjęty z płyty Tylor Swift). „Now” to materiał przekombinowany i zupełnie niepotrzebnie zrobiony wyłącznie z myślą o listach przebojów. Tylko dla fanów artystki.
Jazzmeia Horn „A Social Call”
(2017; Prestige)
Jeśli od rodziców otrzymujesz imię zawierające w sobie słowo „jazz”, raczej nie masz wyboru – musisz związać się z tym gatunkiem muzycznym. W takiej sytuacji postawiona została Jazzmeia Horn, która w pierwszej połowie tego roku zadebiutowała płytą „A Social Call”. Zastanawiałem się, czy w ogóle pisać o tym albumie, ponieważ nie wnosi on zupełnie niczego nowego do wokalnego odłamu tego gatunku. Jest jednak na tyle dobry, że ostatecznie zdecydowałem się go polecić na łamach blogu (być może ktoś go jeszcze nie zna i będzie zainteresowany sprawdzeniem). Horn dysponuje klasycznym i mocnym głosem. Technicznie jest jak diva z tzw. złotej ery – jej wokal wystarcza, aby zapełnić cały utwór, a wsparcie instrumentów jest jedynie miłym dodatkiem, ale w żadnym wypadku niezbędnym wsparciem, bez którego słabsze artystki zwyczajnie nie potrafią sobie poradzić. Bez względu na to czy śpiewa, czy używa techniki scat, robi to w sposób urzekający i hipnotyzujący. Dobra płyta, która bezwzględnie zasłużyła na nominację do Grammy. (MAK)