Zmiany u Kelly Clarkson, Natalia Kukulska wpatrzona w zachodnie trendy i zespół gwiazd bez pomysłu na materiał.

Kelly Clarkson „Meaning Of Life”
(2017; Atlantic Records)
Recenzując „Piece By Piece” kręciłem nosem, że materiał jest kliszą popowych numerów, jakie od dekady słyszymy w rozgłośniach radiowych. Przy okazji „Meaning Of Life” również mogę napisać, że jest on powieleniem pewnych schematów – tym razem muzyki soul z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych – jednak na sam poziom nagrań narzekać już nie mogę. Nowa płyta Kelly Clarkson jest efektem nowego kontraktu podpisanego przez artystkę. Nie zastrzyk gotówki sprawił jednak, że wokalistka nagrała ciekawy album, ale fakt zmiany firmy fonograficznej. W tej starej ponoć była nieszczęśliwa, a w nowej otrzymała możliwość zaprezentowania takiej muzyki, jaką chce. Śmiem twierdzić, że w historii tej znajdziemy sporo prawdy, ponieważ tegoroczny krążek Clarkson ukazuje jej zupełnie nieznane oblicze. Wokalistka, która do tej pory kojarzona była przede wszystkim jako pop-rockowa gwiazdka, która wygrywając program typu talent show została później tak naprawdę wykreowana przez specjalistów od PR-u, oddała do dyspozycji słuchaczy materiał całkowicie inni od poprzednich. Muzyka (w zasadzie jej kompozycja i produkcja) została bardziej rozbudowana i odeszła od plastikowych brzmień na rzecz bogatszych aranżacji ze smyczkami i instrumentami dętymi, które w zależności od tempa i rytmu idą bardziej w kierunku ballady lub stylistyki funky. Czuć, że Clarkson odżyła, ale to także z korzyścią dla nas. Ciekawe tylko, jak długo to wszystko potrwa?

Natalia Kukulska „Halo, tu Ziemia”
(2017; Agora SA)
Jestem zauroczony tym, co od „Sexi Flexi” prezentuje Natalia Kukulska. Wokalistka idzie przez muzykę odważniej, nie boi się sięgać po brzmienie, które na tzw. Zachodzie, owszem, zostało już dawno odkryte, ba, nawet wyeksploatowane, ale Polka robi to wszystko zgrabnie i ze smakiem, co w pełni mnie przekonuje. Romans muzyki pop z elektroniką to żadna nowość, Kukulska również nie odkrywa żadnych dziewiczych obszarów, jest jednak przy tym… dobra i przystępna, tak po prostu. Artystka nie ukrywa, że nagrywa piosenki w celach radiowo-komercyjnych, chociaż podejrzewam, że te z „Halo, tu Ziemia” (podobnie jak z poprzedniej płyty) nie zagoszczą raczej na playlistach najpopularniejszych stacji w kraju. A szkoda, ponieważ pop na dobrym poziomie jest nurtem mile widzianym/słyszanym. Przecież „To za mało” to kandydat do hitu (szczególnie ze względu na przebojowy refren), numer tytułowy powinien przypaść do gustu tym słuchaczom, którzy upodobali sobie komputerowo filtrowany śpiew, a singiel „Kobieta” spodoba się fanom brytyjskiego popu. „Halo, tu Ziemia” muzycznym kosmosem wprawdzie nie jest (np. trochę przekombinowany „Marching Band”), ale i tak zasługuje na mocną czwórkę i większą uwagę ze strony odbiorców.

Prophets Of Rage „Prophets Of Rage”
(2017; Fantasy Records)
Nie przepadam za określeniem „super grupa”, ponieważ ma ono pewne powiązanie z powiedzeniem, że krowa, która najgłośniej ryczy, daje najmniej mleka. Mam nadzieję, że rozumiecie o co mi chodzi. Prophets Of Rage to kolektyw stworzony z przedstawicieli sceny muzycznej, którzy sukces mają już odfajkowany, ale wciąż w mniejszym lub większym stopniu spełniają się artystycznie. Nowa grupa miała być wyzwaniem i pobudzeniem do działania, a tym samym artystycznego rozwoju, stała się jednak niepotrzebnym projektem, który do współczesnej muzyki nie wniósł niczego nowego i wartościowego. Tematycznie płyta „Prophets Of Rage” jest – zresztą zgodnie z przewidywaniami – bardzo mocno skupiona na kwestiach społeczno-politycznych. Panowie poruszają palące kwestie w skali globalnej (postępujące zubożenie i powiększająca się przepaść między bogatymi a biednymi, rasizm, konflikty wewnętrzne, terror, niewłaściwe decyzje rządzących) i tak naprawdę nie można zarzucić im braku zaangażowania lub chęci do przekazania nam, słuchaczom, czegoś z jednej strony mądrego, z drugiej – oczywistego i banalnego (chociaż to szukanie rozgłosu na bazie „zaatakuję Trumpa, ludzie posłuchają” robi się już powoli nudne i przewidywalne). Problem zaczyna się, kiedy do liryki dołączona zostaje warstwa muzyczna. Materiał jawi się trochę jako miszmasz wszystkich inspiracji poszczególnych członków zespołu. W wielu przypadkach – mam na myśli inne zespoły – taki zabieg działa właściwie, w tym kompletnie się nie sprawdza. Żadna z gwiazd nie chciała widać zrezygnować ze swoich postanowień, na siłę próbując umieścić w brzmieniu jak najwięcej siebie. W efekcie rytm nie zgadza się z harmonią, rymowane wersy rzucane są gdzieś obok muzyki, gitary kłócą się z bębnami, a wsparcie didżeja okazuje się tak minimalne, że praktycznie niewykorzystane. Smutno mi, ponieważ kilka filmików nagranych podczas koncertów tej formacji i umieszczonych później w sieci rozbudziło mój apetyt na coś więcej niż kiepski materiał, którego zwyczajnie wam nie polecam. (MAK)
*** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.
Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Twitterze.