Recenzja: Lena Romul „Marti Brown”

Radosny pop z ponurym akcentem na koniec.

Lena Romul (foto: Arkadiusz Krassowski/materiały prasowe)

Jest jedna rzecz, która za Leną Romul będzie ciągnęła się do końca artystycznego życia – fakt, że jako pierwsza kobieta (i do tej pory – jedyna) została laureatką głównej nagrody prestiżowego festiwalu Jazz Juniors. Nie twierdzę, że to wyróżnienie jest czymś fatalnym w skutkach, jeśli chodzi o dalszą karierę muzyka, który taką nagrodę zdobywa. Niemniej nie będzie żadną tajemnicą, że łatka triumfatora Jazz Juniors może być swego rodzaju stygmatem naznaczającym człowieka na dalsze lata scenicznego bytu. Niektórzy młodzi wykonawcy opierają na tym fundamencie swoje kolejne ruchy, natomiast Lena Romul – przynajmniej takie odnoszę wrażenie – cały czas próbuje uciec od tego wydarzenia z przeszłości. Nie żeby się wstydziła, ale swoimi artystycznymi wyborami ewidentnie oddala się od jazzu. O ile jeszcze przy okazji podwójnego debiutanckiego albumu „Industrialnie/Instynktownie” (2013, Captain Earth), grając więcej na saksofonie, artystka nawiązywała do swoich jazzowych korzeni, o tyle druga płyta – „Pegaz” (2014, Captain Earth) – w małym stopniu zdradzała popowe zapędy, a piosenkowość materiału brała górę nad jego stricte brzmieniową stroną. „Marti Brown”, tegoroczny materiał wokalistki, jednoznacznie pokazuje, że obrana wcześniej droga nie była przypadkowa.

Kiedy pisałem o płycie „Pegaz” zauważyłem, że „Bajka”, czyli singiel ją promujący, muzycznym klimatem odstaje od reszty utworów. Wtedy trochę mnie to dziwiło, dzisiaj wiem, że piosenka była nieformalną zapowiedzią zmian twórczych zachodzących w Lenie, jako wokalistce. Nastrojem „Bajce” o wiele bliżej jest do tego, co znalazło się na najnowszym albumie wokalistki. Tak, powtarzam i jednocześnie podkreślam słowo „wokalistka”, ponieważ „Marti Brown” jest pierwszą pozycją w dorobku Romul, na której odstawiła ona saksofon i skupiła się wyłącznie na śpiewaniu. Dziewięć tytułów wypełniających płytę to piosenki w czystej postaci: raz o lekko folkowym zabarwieniu („Kolor nosa kota” z dźwiękami banjo), innym razem nawiązujące do piosenki francuskiej („James Blond”) lub funkowego brzmienia („Ślad węża”, gdzie melodia budowana jest kolejno przez Wurlitzer, jazzującą gitarę i perkusję), jednak w przewadze popowych, którym momentami dość blisko do mainstreramowych rozgłośni radiowych („Psotki”, „Bez słów”).

„Marti Brown” to materiał radosny. Kolejne piosenki wydają się emanować ciepłem, pozytywnym myśleniem i postrzeganiem przez Lenę świata oraz ludzi jako lepszych niż jeszcze jakiś czas temu. Nastawienie to zdradza już otwierający płytę utwór „Bez słów”, gdzie wokalistka śpiewa o dobrych relacjach pomiędzy kochającymi się osobami i szczęściu z bycia razem. Bajeczną poetykę przynosi „Kolor nosa kota”, a „Karmazynowe serce” odsłania powody, dzięki którym w życiu artystki doszło do przełomu. Zmianę Romul zawdzięcza córce (nazywaną w piosence iskierką), która przyszła na świat niedługo przed rejestracją materiału na płytę. To ona nadała nie tylko sens życiu Lenie-młodej matce, ale również Lenie-artystce, która pod wpływem nowego życia uruchomiła w sobie pokłady energii i emocji do tej pory schowanych nieco głębiej.

Pewnym zaskoczeniem okazuje się zamykający całość utwór „Czuj czuj” – zimny, cmentarno spokojny, gdzie napięcie na spółkę budują mantrowy początek i klawisz wybijający rytm wolnego marszu. Kawałek o rozstaniu, zapomnieniu, gorzkim posmaku pojawiającym się w snach. Kontrast w stosunku do poprzedzających piosenek jest aż nadto dostrzegalny. Zupełnie jakby cała radość, która sączyła się z wcześniejszych kawałków, w finale wyparta została tym ponurym akcentem, zostawiając tym samym słuchacza w lekkim osłupieniu i z mieszanymi uczuciami. Naprawdę, dość zaskakujący zwrot, którego trudno było się spodziewać.

Przy tym wszystkim „Marti Brown” – pod względem trwania (nieco ponad trzydzieści minut) – formalnie jest raczej epką, a nie tradycyjnym longplayem. Niektórzy będą mieli pewnie o to pretensję. Uważam jednak, że stało się bardzo dobrze, że materiał nie został na siłę „rozciągnięty”. Wszak zbyt dużo słodyczy mogłoby przyprawić o lekkie mdłości. (MAK)

Lena Romul „Marti Brown”
(2017; Karrot Kommando)

*** *** *** ***

Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.
Polub blog na Facebooku oraz obserwuj autora na Twitterze.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.