Kilka zdań o nowych płytach Tori Amos, Andrzeja Piasecznego i Macieja Maleńczuka.

Maciej Maleńczuk „Maleńczuk gra Młynarskiego”
(2017; Sony Music)
Nowa płyta krakowskiego barda pojawia się w okresie, kiedy większość z nas tak naprawdę nie zdążyła przyzwyczaić się jeszcze do faktu, że Wojciecha Młynarskiego nie ma już wśród żywych. Po wybitnym artyście pozostał jednak spory dorobek – częściowo powszechnie znany, częściowo ciągle czekający albo na odkrycie, albo popularyzację. Płyt z tekstami Młynarskiego będzie pewnie jeszcze dużo, ta najnowsza, nagrana przez Macieja Maleńczuka, wielkich zmian w postrzeganiu obu artystów nie przynosi. Na albumie ujawniają się echa zarówno „Psychodancingu” („Szajba”, „Absolutnie”, „Mam zaśpiewać coś o cyrku”), jak i „Psychocountry” („Nowa jElita”, „Tupnął książę”, „Ballada o dwóch koniach”), a nawet materiału z Pawłem Kukizem, czyli wcześniejszych projektów Maleńczuka, na które warto było zwrócić uwagę. Nieżyjący już tekściarz nie stronił w swojej twórczości od wątków politycznych (czasami podawanymi wprost, innym razem zawoalowanych). Z Maleńczukiem bywało podobnie, dlatego nie dziwi fakt, że były wokalista Pudelsów z myślą o tej płycie sięgnął po takie numery, jak chociażby „Nowa jElita” i „Co by tu jeszcze” – oba aktualne bez względu na to, kto aktualnie znajduje się u władzy i którą stronę sceny politycznej reprezentuje. Wymienione kawałki w połączeniu z kultowym „Jeszcze w zielone gramy” (zdecydowanie jeden z najlepszych tekstów w historii polskiej piosenki) dają całkiem zgrabną propozycję dla fanów talentu obu panów. Materiał nagrany tak, aby nikt na nim nie stracił – Maleńczuk pozycji, Młynarski szacunku, a wydawca pieniędzy.

Andrzej Piaseczny „O mnie, o tobie, o nas”
(2017; Sony Music)
Po udanej płycie z interpretacjami największych polskich przebojów lat dziewięćdziesiątych, Andrzej Piaseczny prezentuje materiał będący wypadkową wspólnej pracy z Anią Dąbrowską. Dwa ważne nazwiska dla krajowej sceny muzycznej, wydawać by się mogło, gwarantują sukces. I kto wie, być może ten komercyjny uda się osiągnąć, jednak pod względem jakości „O mnie, o tobie, o nas” jest albumem dość przeciętnym, jak na dotychczasowy dorobek Piasecznego. Problemem dziesięciu piosenek, jakie znalazły się na płycie, jest ich niepotrzebne „upstrzenie” elementami, które wydają się zbędne. Przykład singlowego „Wszystko dobrze” powinien być najdobitniejszy. Sam utwór został skomponowany tak, jak za najlepszego solowego okresu wokalisty (czytaj: płyta „Spis rzeczy ulubionych” i hity pokroju „Chodź, przytul, przebacz”, „Rysowane tobie”), by jednocześnie zepsuć go niepotrzebnym przeciąganiem słowa „mnie” w refrenie. Zabieg ten sprawia, że piosenka z automatu staje się asłuchalna. Więcej przykładów? Bardzo proszę. Otwierający płytę „Z popiołów” – niepotrzebny wojskowy werbel umieszczony przed „wejściem” ostatniego refrenu; „Do jutra” – „ooooo” pod koniec numeru psuje pozytywny efekt; „My (o mnie, o tobie, o nas)” – kolejne przeciąganie sylab w refrenach, co przy nieco żywszym tempie piosenki pasuje niczym pięść do nosa. „Na palcach” i „Czas”, czyli dwie następujące po sobie ballady, również nie powalają na kolana. Ratunkiem dla płyty okazują się trzy utwory, które określić można mianem weselszych. Mam na myśli „Cokolwiek potem” (popowo-folkowy kawałek o bardzo optymistycznej melodii i wakacyjnym vibe’ie – tylko patrzeć, jak w okresie maja lub czerwca 2018 roku pojawi się w radiu), „God Pride” (wbrew pozorom utwór polskojęzyczny z chwytliwym refrenem) i „Do jutra” (bardzo prosta popowa piosenka, której w zasadzie przeszkadza tylko to „ooooo”, o którym pisałem wyżej). Gdyby nowa płyta Piasecznego ograniczyła się tylko do tych trzech numerów oraz zamykającego całość „Ze snów naiwnych” (wokalista wraca tutaj do jesiennej aury), „O mnie, o tobie, o nas” zasługiwałoby na coś więcej niż trójka (swoją drogą – i tak odrobinę naciągana).

Tori Amos „Native Invader”
(2017; Decca Records)
W natłoku fonograficznych nowości i obowiązków niezwiązanych z blogiem, przegapiłem premierę nowej płyty Tori Amos. Na szczęście dwa tygodnie temu znajoma udostępniła jedną z nowych piosenek artystki na swoim facebookowym profilu, dzięki czemu dotarło do mnie, że istnieje coś takiego, jak album „Native Invader”. Wydany na początku września piętnasty studyjny tytuł w dorobku Amerykanki to materiał, o którym napisać można przede wszystkim trzy rzeczy: po pierwsze, to najbardziej dynamiczna płyta Amos od kilku lat; po drugiej, to komentarz wokalistki do wydarzeń dziejących się w Stanach Zjednoczonych (m.in. polityka, działania prezydenta Trumpa); i po trzecie, to po prostu kolejny dobry album w dorobku Amos, z którym trudno będzie się nam rozstać. Nie ma może wielu zaskoczeń, jednak Tori Amos jest już na takim etapie kariery, kiedy eksperymentować nie musi – wszak doskonale wie, czego oczekują od niej jej fani. Produkcja muzyczna i kompozycje na wysokim poziomie technicznym, charakterystyczny mezzosopran, odważne teksty – czy w jej przypadku potrzeba czegoś więcej? (MAK)