W większości przypadków nowe płyty Blondie, Arcade Fire i wspólny album Nergala i Johna Portera nie zyskiwały pełnej aprobaty recenzentów. Ja jednak biorę je w obronę.

Arcade Fire „Everything Now”
(2017; Sonovox Records)
Często jest tak, że czytając dużo niepochlebnych recenzji jakiejś płyty, mam ochotę jej posłuchać i sprawdzić, czy faktycznie jest aż tak słaba, jak piszą inni, czy może to zwyczajny brak odwagi niektórych recenzentów, którzy idą na łatwiznę i powielają argumenty na „nie”. Czasami nie wychodzi i po zapoznaniu się z materiałem stwierdzam, że rzeczywiście bronić nie ma czego (vide nowy krążek Taco Hemingwaya), jednak zdarzają się też płyty, o których mam lepsze zdanie niż inni. Tak jest przykładowo z „Everything Now”. OK, to nie jest album, który będzie rewolucyjnym tytułem na miarę „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band”, ale nie każdy materiał musi być przecież ambitnym projektem niczym madagaskarskie disco robione przy pomocy bambusowych pałek i grzechotek ze skorup krabów. Arcade Fire nagrali bardzo przyjemną i rozrywkową (tak, nie boję się tego słowa) płytę, która w żadnym momencie nie jest cukierkowym, przesłodzonym popem. Piosenki na „Everything Now” maja radiowy potencjał („Put Your Money On Me”, „Sings Of Life” – aktualnie mój ulubiony utwór tego roku), ale sięgają jednocześnie po wzorce sprzed komercjalizacji rynku mediów. Przykładem „Infinite Content”, gdzie słychać echa frazowania The Clash i aż nadto Abbo-podobny kawałek tytułowy. Otwierająca wszystko „Everything_Now (Continued)” przywołuje z kolei na myśl niektóre kompozycje Damona Albarna, co też przecież złym wzorcem nie jest. Faktycznie, może za dużo tutaj kogoś innego niż samych Arcade Fire, ale zżynać tak, aby komuś się to podobało, też trzeba umieć. I ja to kupuję.

Blondie „Pollinator”
(2017; BMG Rights Management)
Nie ukrywam, że jestem fanem Blondie, ale w stosunku do nowojorskiego zespołu potrafię być też krytyczny, co znalazło wydźwięk chociażby w przypadku wyrażania opinii na temat poprzednich płyt: „Ghosts of Download” (2014) i „Panic Of Girls” (2011). Jednak w przypadku albumu „Pollinator” o negatywnych słowach nie ma mowy. Dobrze, im bliżej końca płyta traci na wartości (mam na myśli trzy ostatnie numery), ale osiem pierwszych piosenek to Blondie, o jakich fani marzyli od dawna: pełni energii („Fun”, „Best Day Ever”), przebojowi („Doom Or Destiny”), sprytnie czerpiący z wzorców cudzych („Fragments” grupy AnUnkindness), ale i sięgający do własnego dorobku (linia gitary basowej z „Long Time” jest niemal wzorcową kopią basu z „Heart Of Glass”). Do tego wszystkiego Debbie Harry i Chris Stein, niczym wampiry, czerpią życiodajną siłę z innych artystów, wykorzystując ich talent do tworzenia przebojów na miarę tych, które mają już na koncie. Mam na myśli chociażby Dave’a Siteka z TV On The Radio, Się oraz brytyjskiego wokalistę tworzącego jako Blood Orange, którzy są współautorami kilku piosenek. To w zasadzie im należą się największe słowa uznania, ponieważ dzięki ich staraniom Blondie wrócili do korzeni i poziomu, jaki prezentowali wcześniej. Dobra płyta, której medialna promocja połączona została z nagłośnieniem kampanii na rzecz ochrony pszczół. Gest zasługujący na osobną pochwałę, ale bez znaczenia przy ocenie kwestii muzycznych.

Me And That Man „Songs Of Love And Death”
(2017; Cooking Vinyl)
Adam Darski nie jest wybitnym wokalistą, ale jego metalowemu wcieleniu to nie przeszkadza. W przypadku muzycznej współpracy z Johnem Porterem w ramach Me And That Man, która jest wypadkową amerykańskiego folku, country i rock, umiejętności wokalne byłyby już rzeczą pożądaną. Niestety, dobrego śpiewu nie da się nauczyć „od tak sobie”, więc „Songs Of Love And Death” mają dla mnie dualistyczny wydźwięk. Z jednej strony doceniam starania Nergala, jego szczerość i obawy w stosunku do samego siebie, jako wokalisty (o czym mówił goszcząc w programie u Kuby Wojewódzkiego), z drugiej – projekt ma dla mnie jedną muzyczną gwiazdę i jest nią Walijczyk. To jego solowe numery „Nightride” i „On The Road” są najlepszymi momentami płyty. Dodając do tego bohaterów drugoplanowych, takich jak chociażby Czesław Mozil (akordeon w „Cross My Heart And Hope To Die”), Wojtek Mazolewski (bas) i Michał Łapaj (Hammond w „The Devil I Know”), okazać mogło się, że solowy krążek Portera byłby sporym wydarzeniem artystycznym, a nie tylko nagranym w duecie i posiadającym dobrą reklamę produktem, który czerpie z ciekawych wzorców (Tom Waits, Nick Cave, muzyka kojarzona z filmami Quentina Tarantino). To opinia, która towarzyszyła mi krótko po premierze. Aktualnie, kiedy krążka „Songs Of Love And Death” słuchałem już kilkadziesiąt razy, odnajduję w tym zestawie piosenek coś, czego nie dostrzegałem wcześniej: tutaj nie chodzi o innowacje, wynalezienie prochu lub odkrycie Ameryki. To hołd dla brzmień i emocji, jakie siedzą głęboko w każdym z nas. Być może nie zdajemy sobie z tego sprawy w tej chwili, ale kiedyś przyjdzie czas, że głosem, w którym słuchać będzie rozpacz i jednocześnie świadomość wypowiadanych słów, powtórzymy za artystami: „I’m gonna sing out my darkness, I’m gonna sing about my woe”. Bo „Songs Of Love And Death” to płyta o każdym z nas, tylko jeszcze nie wszyscy przyjmują to do wiadomości. (MAK)