Do czterech „czwórek” zabrakło naprawdę niewiele.

NAK Trio & Arcos „Ambush”
(2017; For Tune)
„Ambush” to godzinny materiał podzielony na osiem kompozycji autorstwa Jacka Kochana – perkusisty i lidera NAK Trio. Zespół złożony jeszcze z dopełniającego sekcję rytmiczną kontrabasisty Michała Kapczuka oraz harmonizującego tę twórczość pianisty Dominika Wani (tutaj „działającego” na klawiszach elektrycznych, takich jak Wurlitzer i Fender Rhodes) nagrał płytę celującą w sam środek współczesnego jazzu opartego na improwizacji i stylistyce free. Sporo tutaj odejść od tematu głównego, zabaw partiami solowymi (przede wszystkim za sprawą Wani) oraz – dla równowagi – fragmentów rytmizujących wprowadzających przyjemne dla słuchaczy tempo. Jednak płyta „Ambush” byłaby kolejnym zwykłym materiałem studyjnym typowego jazzowego tria, gdyby nie zaproszenie do nagrań dziewięcioosobowej sekcji smyczkowej z Mateuszem Smoczyńskim (skrzypce) na czele. Zabieg ten wprowadza do kompozycji namiastkę klasyki, urozmaicając całość oraz dając punkt przewagi nad resztą podobnych jazzowych krążków sygnowanych nazwami trzyosobowych grup. Uwaga: niezwykle wciągające.

Anna Maria Jopek & Gonzalo Rubalcaba „Minione”
(2017; Universal Music)
Kilka lat temu przeczytałem w jakimś reportażu, że jazzowe kluby na Kubie tętnią atmosferą europejskiego dwudziestolecia międzywojennego. Nie wiem ile w tym prawdy, być może powyższa opinia była wyssana z palca lub stanowiła bardzo subiektywną ocenę sytuacji, na jaką pozwolił sobie autor wspomnianego artykułu, którego nazwiska nie mogę sobie w tym momencie przypomnieć (obiecuję uzupełnić tę informacje, jeśli coś w tej kwestii się zmieni). Niemniej nowa płyta Anny Marii Jopek podsuwa argumenty na obronę tamtego stwierdzenia. Polska wokalistka przypomina na krążku polskie szlagiery lat trzydziestych dwudziestego wieku, robiąc to w towarzystwie kubańskiego tria, którego liderem jest pianista Gonzalo Rubalcaba. Efektem mariażu jest nowe spojrzenie na takie utwory, jak chociażby „Kogo nasza miłość obchodzi”, „Ta ostatnia niedziela” czy „Co nam zostało z tych lat”. Międzywojenne tanga otrzymują zastrzyk jazzowej namiętności. Piosenki w wykonaniu Jopek i Kubańczyków znacznie zwalniają, stawiając na przeżycie emocji i nieśpieszność. Jest jednak rzecz negatywna, o której przy całej sympatii do polskiej wokalistki muszę wspomnieć: momentami kolejne numery zlewają się ze sobą w całość (większy aranżacyjny wachlarz dałby znacznie lepszy efekt końcowy), co przy utrzymującym się na jednym poziomie głosie Jopek tylko potęguje odczucie monotonności. Przy zbyt długim obcowaniu z krążkiem, słuchacze mogą zacząć się nudzić. Ziewania jednak nie przewiduję.

Kaiser Franz Josef „Make Rock Great Again”
(2017; Columbia)
Druga płyta (trzecia licząc epkę) w dorobku austriackiej grupy Kaiser Franz Josef (w dalszej części będę używał skrótu KFJ) swoim tytułem nawiązuje do hasła wyborczego Donalda Trumpa (zmieniając w nim jedno słowo). Follow up udany i na czasie, więc już na początku plus za odnajdowanie się w rzeczywistości (zresztą okładka również należy do moich ulubionych tegorocznych „frontów”, więc plusy są już dwa). Pytanie: czy płyta KFJ faktycznie przywracają rockowi wielkość i czy gatunek ten potrzebował takiego zabiegu? Odpowiedź na drugą cześć wydaje się oczywista: tak, ponieważ złote lata rock dawno ma już za sobą. Przy próbie rozwinięcia pierwszej części pojawiają się już wątpliwości. KFJ na swojej tegorocznej płycie nie robią tak naprawdę nic odkrywczego. Są typowym młodym (wciąż młodym?) zespołem, który odbija się od ściany z napisem „stoner rock”, by za chwilę zetknąć się z powierzchniami oznaczonymi terminami „hard rock”, „grunge”, „classic rock” i „alternative”. I jak ta piłeczka kauczukowa rzucona w zamkniętym pomieszczeniu lub wolny elektron wędrują to w jedną, to w drugą stronę. Austriacy łapią więc kilka muzycznych „srok za ogon” i próbują zespoić je w całość. Udaje się to z większym lub mniejszym skutkiem głównie za sprawą dynamicznej gry na gitarze, która staje się wspólnym mianownikiem płyty „Make Rock Great Again”. Przy wszystkich dobrych chęciach ociera się to jednak o schemat spotykany już w przeszłości. Jednak chyba właśnie w tym tkwi sedno tytułowego hasła – bo jeśli rock był kiedyś dobry i oryginalny, to tylko jakiś czas temu.

Iggy Pop „Post Pop Depression”
(2016; Caroline International)
Iggy Pop nigdy nie był świetnym wokalistką. Aż strach pomyśleć, że w 2016 roku ukazała się jego siedemnasta płyta. Ale braki wokalne Amerykanina nie są tym samym, co fałsz współczesnych gwiazd popu i rocka, która nie dość, że nie trafiają w dźwięki, to ich kariera jest sztucznie pompowana przez wydawnictwa. Słabo śpiewający Iggy Pop do zaoferowania ma jednak coś w zamian. Tym czymś jest tzw. treść, której próżno szukać w piosenkach liderów rynku muzycznego w XXI wieku. Tak samo jest z albumem „Post Pop Depression”. Dziewięć numerów w przeciągu niecałych trzech kwadransów pokazuje tę stronę Popa, którą lubimy – mięsistą, emocjonalną, niezwykle mocną w sferze czegoś, co zwykliśmy nazywać przekazem. Iggy na tej płycie nie tylko włamuje się do naszych serc (o czym śpiewa w utworze otwierającym), ale sięga po nie jak po swoje, ściska w dłoni i wyżyma je niczym gąbkę. Co ciekawe, jako muzyczne narzędzie służą mu do tego odwołania do psychodelii oraz klimatu kojarzonego z jego najważniejszych płyt, czyli „The Idiot” i „Lust For Life” (obie wydane w 1977 roku). Dokładając do tego sporą inspirację twórczością Davida Bowiego, okazuje się, że „Post Pop Depression” jest krążkiem na tyle interesującym, że zasługującym na powtórne odtworzenie. Iggy to, Iggy tamto, ale pamiętać trzeba, że album ten to nie tylko jego dzieło. Zebrany na tę okazję skład (Josh Homme i Dean Fertita z Queens Of The Stone Age i reprezentujący Arctic Monkeys Matt Helders) dołożył swoją cegiełkę, wprowadzając materiał na wyższy poziom. Daje się to zresztą odczuć nie tylko w brzmieniu, ale także w warstwie tekstowej. W jednej z piosenek Pop śpiewa „And I hope I’m not losing my life tonight”, co interpretować można przecież jako odwołanie do sytuacji, jaka miała miejsce w listopadzie 2015 roku, kiedy to podczas koncertu Eagles Of Death Metal w Paryżu doszło do strzelaniny. Zginęło wówczas ponad sto osób. Na scenie z grupą występował Homme. Iggy jest jak wampir – otacza się najlepszymi i czerpie z nich to, co najlepsze. To chyba jego sekret rockowej długowieczności.(MAK)
*** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.