Piosenka Arethy Franklin, ale bohaterem wpisu jest jednak kto inny.
Embed from Getty ImagesCo łączy Arethę Franklin, Boba Dylana, Leonarda Cohena i Bruce’a Springsteena? Wszyscy wymienieni wzbogacili katalog wydawnictwa Columbia Records dzięki staraniom jednego człowieka – Johna Hammonda (na zdjęciu powyżej).
John Henry Hammond II (żeby być dokładnym i nie pomylić człowieka z nikim innym, np. postacią z filmu „Jurassic Park” lub menadżerem jednego z klubów NBA) przyszedł na świat w grudniu 1910 roku w nowojorskiej rodzinie pochodzenia żydowskiego. Teraz kilka banałów: od małego interesował się muzyką, grał na pianinie i skrzypcach. Ten drugi instrument wybrał nawet jako przewodni na studiach w Yale, które rozpoczął w 1929 roku, ale których nie ukończył. Jeśli wierzyć temu, co przekazuje Wikipedia, fakt ten bardzo rozczarował jego ojca – zresztą absolwenta wspomnianego uniwersytetu. Hammond postanowił jednak pójść własną drogą, a nie tą wytyczoną mu przez rodziców i dwa lata po wstąpieniu w szeregi studenckiej braci rzucił uczelnię i zajął się pisaniem o muzyce. Zajęcie z tych, które mało kto uznaje za pracę („Ale jak to chcesz recenzować płyty? Przecież to nie jest praca!”), ale John naprawdę to lubił. Starał się, rozwijał i dopiął swego – stał się pierwszym amerykańskim korespondentem brytyjskiego pisma „Melody Maker”, które ukazywało się w latach 1926-2000.
Jego pierwsze lata prasowej działalności skupiały się głównie na jazzie, który poznał niespełna dekadę wcześniej podczas… rodzinnej wycieczki do Anglii. Po powrocie do USA przyszły redaktor zaczął poznawać nowojorską scenę jazzową od podszewki, stając się chociażby coraz częstszym bywalcem na Harlemie, gdzie jazz rozwijał się bardzo prężnie. Zdobyte znajomości i kontakty w środowisku przydały mu się później, kiedy pracował na etacie w piśmie muzycznym. Jeśli wierzyć tak zwanej miejskiej legendzie, to właśnie John Hammond usłyszał w 1933 roku siedemnastoletnią wówczas Billie Holiday, która dzięki jego wstawiennictwu nawiązała właściwe kontakty z branżą, co z kolei pozwoliło jej na kontynuowanie kariery i dążenie do statusu gwiazdy, jaką swego czasu niewątpliwie była. Postać piosenkarki jest zresztą bardzo znacząca w zakończeniu historii Hammonda, który zmarł równo trzydzieści lat temu – 10 lipca 1987 roku – słuchając ponoć nagrań Lady Day. Ile w tym prawy – naprawdę trudno powiedzieć. Kultywujmy jednak tę historię, ponieważ stanowi ładną klamrę życia Hammonda.
Wróćmy jednak do czasów, kiedy John był jeszcze żyw, a jako dziennikarz radził sobie coraz lepiej. Dobra postawa w „pisaniu o muzyce” (które, jak stwierdził kiedyś Frank Zappa, jest niczym „tańczenie na temat architektury”; w czym jest oczywiście trochę racji) doprowadziła do zdobycia kolejnej posady – tym razem w branży fonograficznej w wydawnictwie Columbia. Hammond pełnił w tam podwójną rolę: producenta muzycznego oraz łowcy talentów. Jego kariera przybrała rozpędu po drugiej wojnie światowej, kiedy to do kręgu muzycznych zainteresowań Amerykanina, który do tej pory słuchał głównie jazzu, dołączył zdobywający powoli coraz większą popularność folk. Odkrycie młodych przyszłych gwiazd gatunku – Boba Dylana, Pete’a Seegera i Leonarda Cohena – było tylko kwestią czasu.

John H. Hammond w Columbii oficjalnie pracował do 1975 roku, jednak jeszcze po odejściu na emeryturę (czy to z sentymentu, potrzeb finansowych czy też miłości do muzyki? – na to pytanie nie zdołam raczej odpowiedzieć) współpracował z wydawnictwem i od czasu do czasu „podrzucał” mu nazwiska wykonawców, którzy wedle jego uznania zasługiwali na szansę.
Na szansę na początku lat sześćdziesiątych zasługiwała niewątpliwie Aretha Franklin. Urodzona w Memphis czarnoskóra wokalistka co prawda już w 1956 roku zadebiutowała płytą „Songs Of Faith”, jednak to drugi materiał wydany już w barwach Columbia Records dał jej przepustkę do prawdziwej kariery. Pierwszy krążek był tylko wprawką, na której zdolna nastolatka wykonuje kościelne hymny gospel chwaląc boga i radując serce ojca pastora. Album „Aretha: With The Ray Bryant Combo” do sprzedaży trafił w lutym 1961 roku, ale już jesienią 1960 roku ukazał się debiutancki singiel Franklin zatytułowany „Today I Sing The Blues”. Utwór napisany przez Curtisa Lewisa, a wyprodukowany przez nowojorskiego Żyda, któremu poświęciłem cztery wcześniejsze akapity tego tekstu, stał się prawdziwym hitem. Numer okazał się swoistym strzałem w dziesiątkę (i to dosłownie!), zajmując dziesiąte miejsce na amerykańskiej liście singli Hot R&B oraz plasując się tuż za pierwszą setką (na 101. pozycji) popowego zestawienia. (MAK)
Ciekawy temat ;)
Zapraszam do siebie ;)
https://muzonuta.wordpress.com/
PolubieniePolubienie