Dusza boli, ale uszy odpoczywają.

Flow (foto: Jacek Bassa/materiały prasowe)
Barbara Adamczyk debiutuje solową płytą, chociaż zupełną debiutantką nazwać jej nie można. Flow już kilka lat temu dała poznać się jako dobra wokalistka „na pełny etat” (za sprawą duetu Blow tworzonego z producentem Świętym) oraz „na refren” (np. gościnne udziały w utworach Mesa, Theodora, Racy lub Zjawina z Pezetem). Jeśli dodamy do tego profesję tekściarski (chociażby na zbierającej swego czasu bardzo pozytywne recenzje płycie „Brzask” Skubasa), okazuje się, że artystka cały czas obecna była w świadomości polskich słuchaczy, nawet jeśli ci nie do końca zdawali sobie z tego sprawę. Teraz przyszedł czas na wyraźne zaakcentowanie własnego muzycznego ja, a tak rozumieć należy premierę album „Kleśa”.
Zaznaczyć trzeba, że „Kleśa” nie jest płytą łatwą w odbiorze. Nie znajdziemy tutaj numerów o statusie radio friendly. Oprócz utworu „Królik w samochodzie” – mającego przed sobą perspektywę alternatywnego hitu lata – reszta spośród dziesięciu zawartych na krążku piosenek nie jest uszyta na miarę listy przebojów. Powód? Połączenie specyficznej muzycznej różnorodności („Dziewczyna z tramwaju” ma folkowy klimat, „Perła” unosi się w lekko dubowych oparach, a „Warkoczyk”, „Kłębek” i „Bajki robotów” wnoszą trip-hopową zagadkowość) oraz tekstów, które w większości skłaniają się bardziej ku sferze poetyckiego ożywienia niż tak zwanego śpiewania o wszystkim i niczym.
Liryczna warstwa albumu jest ciągłą intertekstualną grą z szeroko pojmowaną sztuką – filmową, literacką, graficzną, a także taneczną (to ostatnie widać najlepiej oczywiście w teledyskach zrealizowanych do singli promujących krążek). W kolejnych numerach pojawiają się chociażby nawiązania do kinowych dzieł Pedro Almodovara i Wima Wendersa („Pina”) oraz inspiracje twórczością pisarza Stanisława Lema („Bajki robotów”) i tancerki Piny Bausch (jeszcze raz „Pina”). Wszystko to jest pretekstem do wyrzucenia z siebie emocji – skrajnych, mocnych w swej negatywnej formie, często toksycznych, a nawet destrukcyjnych, które, o dziwo, prowadzą do ukojenia. Taki dobór tematów oraz ich przedstawienie w kontekście tytułu płyty nie jest jednak zaskoczeniem. Słowo kleśa, którego wyjaśnienia należy szukać w staroindyjskiej filozofii, jest pojęciem pochodzącym z jogi i oznacza mniej więcej „czynniki będące przyczyną naszego cierpienia”.
Debiutancki album Flow przynosi ból duszy, ale jednocześnie niesie ukojenie zmysłom zmęczonym hałasem codzienności i bełkotem serwowanym przez radio. „Kleśa” to płyta, z którą trudno będzie się Wam rozstać, o ile dacie jej szansę nie tylko muzycznie, ale przede wszystkim tekstowo. Jest to bowiem materiał, z którym nie udacie się na poranną przebieżkę i którego nie puścicie znajomym na domówce. To sensualna uczta dla introwertyków przeżywana z jedynym właściwym na tę okazję towarzystwie – słuchawek i wygodnego fotela. (MAK)
![]()
Flow „Kleśa” |
|