Były części pierwsza i druga, przyszedł czas na trzecią. Czwarta za tydzień.

Ørganek „Czarna Madonna”
(2016; Mystic Production)
Komu do gustu przypadł „Głupi”, ten bez wahania powinien sięgnąć także po „Czarną Madonnę”. Nowa płyta zespołu Ørganek, którego liderem jest noszący to nazwisko wokalista, nie przynosi wielu zmian w kwestii muzycznego klimatu (dalej jest rockowo, gitarowo, bluesowo, momentami sentymentalnie), poziomem jednak góruje nad poprzedniczką. Pokazuje to, że postawienie na karierę „na własny rachunek” i porzucenie soulowej Sofy było dobrą decyzją. Na tegorocznym krążku Tomasz Organek podsumowuje swoje życie (tak przynajmniej odczytuję linijkę „Hardkor i disko, widziałem już wszystko”, utwór „Ki Czort” i być może zamykającą całość „Wiosnę”), bawi się muzyczną formą, czerpiąc inspiracje i przetwarzając wzorce po swojemu (chociażby motyw sprzedaży duszy diabłu, który w korzennym bluesie z USA jest przecież bardzo popularny). Robi to przy tym bardzo przystępnie, czym zaskarbi sobie pewnie serca jeszcze większej liczby fanów. Piosenki na „Czarnej Madonnie” są gotowymi koncertowymi produktami – zbudowane tak, aby gitarzysta mógł poszaleć w partiach solowych, perkusista przyłożyć kilka razy mocniej niż na próbie, a publika zaśpiewać razem z Organkiem. Teksty zapadają w pamięci bardzo szybko, więc ich autora nie powinien zdziwić fakt, że podczas występów – czy tego chce, czy nie – towarzyszyć będzie mu również podsceniczny chór.

Składanka „Groove Sounds & Twisted Rhythms Vol. V”
(2016; Sequel One Records)
Niezależne wydawnictwo Sequel One Records już kolejny raz robi słuchaczom przedświąteczny prezent w postaci składanki zawierającej utwory producentów, którzy na co dzień wydają swoje płyty pod szyldem tego polskiego labelu, oraz kilku świeżych ksywek, które być może na dłużej zagoszczą w katalogu. Tym razem otrzymujemy siedemnaście numerów, dla których głównym wyznacznikiem jest stylistyka footwork. Mocno powykręcane dźwięki muzyki elektronicznej przenikają się tutaj z kilkoma spokojniejszymi produkcjami. Ich obecność traktować należy nie tylko jako przeciwwagę i urozmaicenie, ale przede wszystkim możliwość wytchnienia. Kto bowiem wytrzymałby takie tempo przez okrągłą godzinę? Osobna pochwała należy się za selekcję. Składanka jest niewątpliwie przeglądem najciekawszych trendów w jednej z gałęzi muzyki elektronicznej, prezentującą artystów z kilku państw Starego Kontynentu oraz obu Ameryk. Całość do ściągnięcia za damo lub za wybraną przez siebie kwotę na Bandcampie.

Kiro Rox „Hidden Sorrow”
(2016; Sequel One Records)
Słuchając końcoworocznej składanki od Sequel One Records, przypomniałem sobie, że w listopadzie ten sam label wypuścił debiutancki longplay szczecińskiego producenta tworzącego pod pseudonimem Kiro Rox. Longplay, który przez kilka dni po premierze nie opuszczał mojej playlisty. Trochę wstyd, że album, którego brzmienie polubiłem niemal od razu, do tego czasu nie doczekał się żadnej notki na blogu. Jednak od czego są grudniowe odcinki Krótkiej piłki? Między innymi właśnie od tego, aby takie niedociągnięcia naprawiać. W informacji prasowej czytam, że „Hidden Sorrow” to ważna pozycja dla Sequel One Records, gdyż jej wydanie oznacza powrót artysty, którego epka otwierała katalog wydawnictwa w 2012 roku. Fakt podjęcia ponownej współpracy nie jest, według mnie, dla słuchaczy aż tak istotny. Materiał Kiro Roxa wypuszczony tutaj czy gdzie indziej brzmiałbym zapewne tak samo, a to jest przecież najważniejsze. Producent jedenastoma trackami udowadnia, że warto było czekać na jego pełnoprawny debiutancki album. Jest na tyle dobrze, że przekonują mnie nawet te propozycje, które zakorzenione są w stylistyce ambient. Stali czytelnicy łapią się teraz za głowę, ale widać doczekałem czasów, że ktoś zrobił to na tyle dobrze, abym w reakcji mógł przyklasnąć i pochwalić. W dużej mierze zestaw spokojnych kompozycji charakteryzujących się sporym vibem. Mnie to przekonuje. A Was?

Nika Lubowicz „Noc nad Betlejem”
(2016; For Tune)
Tydzień temu obiecałem wplatanie świątecznych wątków do grudniowych odsłon cyklu Krótka piłka, więc wypada dotrzymać danego słowa. Dzisiaj bożonarodzeniową muzykę reprezentuje Nika Lubowicz i jej płyta „Noc nad Betlejem”. Wokalistka swoją ubiegłoroczną debiutancką płytą pokazała się z jak najlepszej strony. Jej oscylowanie na muzycznej płaszczyźnie, będącej składową takich gatunków jak jazz, soul, pop i delikatne r&b, niewątpliwie może się podobać. Dodając do tego ciepły i dobrze brzmiący głos Lubowicz otrzymujemy niemal ideał. I to wszystko znajduje także miejsce na płycie „Noc nad Betlejem”. Problem w tym, że nowy materiał Niki to kolejna płyta z kolędami. Tych tradycyjnych nie jest na szczęście dużo (trzy na dziesięć), jednak muzyczny klimat utworów nie ustępuje wiele temu, czym od dobrych dwóch tygodni katują nas radiowi prezenterzy. Nie zrozumcie mnie źle – „Noc nad Betlejem” nie jest krążkiem z tandetną, plastikowa muzyką pop, ale to wciąż tak zwane christmas songs, które nie znajdą we mnie sprzymierzeńca i fana.

Virgin „Choni”
(2016; Universal Music)
Duda Dupa Doda… z tych emocji, aż źle trafiałem w klawisze… Doda wróciła do zespołu, który wylansował ją jako wokalistkę i po kilku latach postanowiła odświeżyć muzyczny pop-rockowy format. Wyszło fatalnie. Nie dość, że płyta „Choni” to w połowie odgrzewane kotlety (grupa uzupełniła materiał nowymi wersjami dobrze znanych przebojów z przeszłości), to premierowe kawałki są tak słabe, że aż wstyd mi się przyznać, że ich słuchałem. Grafomańskie teksty (nie pomogło nawet nawiązanie do Świetlickiego), muzyka oparta na banałach i robiąca wrażenie napisanej na kolanie na pięć minut przed wejściem do studia. Można więc rzecz, że na poziomie, z jakiego Virgin było już znane te parę lat wstecz. Tylko fanów Dody trochę żal. Chociaż nie, nawet nie jest mi ich żal, bo jak można żałować kogoś, kto czekał na płytę zespołu Virgin?

LAM „LAM”
(2016; Instant Classic)
Na początku tego roku Wacław Zimpel opublikował solowy materiał zatytułowany „Lines” (pisałem o nim nieco z opóźnieniem w sierpniu). Tamta płyta balansowała na granicy gatunków i automatyczne uniemożliwiała ewentualne jej zaszufladkowanie. Recenzenci zwykle dzielą się w takich przypadkach na dwie grupy: pierwsza ma problem i nie wie, jak ugryźć temat; druga opiewa maestrię twórcy, który zdecydował się wyjść poza schemat. Szczerze? Nieważne czy zrobione z powodu braku akceptacji granic, czy nie – ważne, aby brzmiało jak milion dolarów. I płyty Zimpela tak właśnie brzmią. Nowy projekt, LAM, którego klarnecista jest liderem, potwierdza tę regułę. Ciekawostką będzie na pewno fakt, że to, co słyszymy na „LAM”, powstało przed utworami umieszczonymi na „Lines”. Obawy o monotematyczność i podobieństwo obu albumów od razu mogą Państwo odłożyć na bok. „LAM” jest materiałem bardziej rozciągniętym w czasie (aż cztery około dziesięciominutowe kompozycje), odwołującym się przy okazji do tradycji muzyki transowej (szczególnie swego rodzaju mantrowość „LAM 1 (part two)”). W połączeniu z jazzem daje to iście hipnotyzujący efekt. Zimpelowi w osiągnięciu takiego stanu pomogli perkusista Hubert Zemler i pianista Krzysztof Dys (recenzje innych płyt z udziałem tego drugiego można sprawdzić tutaj i tutaj). Swoje dołożył także producent Mooryc, który owinął całość elektroniczna powłoką, osiągając dzięki temu większe wysublimowanie dźwięku. Panie Wacławie, życzę triumfu w plebiscycie Paszportów tygodnika „Polityka”. Jeśli takie płyty, jak „Lines” i „LAM”, nie będą należytym argumentem, to ja przestaję wierzyć w ludzkość i jej możliwość do przyswajania piękna.

Wojciech Golczewski „End Of Transmission”
(2016; Lakeshore Records)
Obowiązkowa propozycja dla miłośników synth’owych dźwięków rodem z oldschoolowych gier komputerowych lub tych na stare konsole. Pełna analogia, zapętlone frazy i retro brzmienie wzbudzą nostalgię u niejednego odbiorcy. Ale Golczewski to przede wszystkim twórca muzyki filmowej i słychać to na „End Of Transmission”, gdzie dominują krótkie dwu-trzyminutowe formy. Melodie te wręcz idealnie wpasowałyby się w klimat niejednego filmu z gatunku science fiction. Ich cyfrowy posmak, komputerowy rodowód i stała przestronność dźwiękowa dają ku temu wielkie szanse. Jako płyta z muzyką „End Of Transmission” nie wywoła u każdego „ochów i achów”, jednak jeśli już będziecie po nią sięgać zastosujcie się proszę do rady i nie wybierajcie kompozycji na chybił trafił. One w teorii brzmią bardzo podobnie, ale ich numeracja na pewno nie jest przypadkowa.

Rosalie. „Enuff EP”
(2016; wydanie własne)
Kiedy w maju pisałem o Rosalie. jako o jednej z tych artystek, na które warto zwrócić uwagę (sprawdź: Są „trendy” chociaż nie widzieliśmy ich w Polsacie), to kilka osób wykonało gest pukania się w czoło, co należało jednoznacznie odczytywać jako brak aprobaty dla mojego wyboru. Kilka miesięcy później okazało się, że aż tak źle z moim muzycznym radarem nie jest. Jakiś czas temu wokalistka zapowiedziała pracę nad materiałem z polskojęzycznymi piosenkami. „Enuff EP” zawiera dwa tego typu numery (trochę mało jak na tak długi okres, prawda?) uzupełnione dodatkowo trzema kawałkami z tekstami w języku angielskim. Wyszło całkiem zgrabnie (czytaj: wielkiej grafomanii nie ma), chociaż oprócz jednej linijki z „Pozwól” w głowie dużo mi nie utkwiło. Każdy z pięciu utworów, jakie znalazły się na epce, wyszedł spod ręki innego autora. Wokalistka postawiła na sprawdzone nazwiska, m.in. Jordaha i Mentalcuta, z którymi miała okazję już współpracować, oraz na mniej znane tzw. szerszemu gronu słuchaczy ksywki, jak chociażby Lux Familiar. Ten ostatni odpowiada za bit do „Emotions” – zdecydowanie najciekawszego elementu epki. Powierzenie produkcji płyty kilku osobom niosło ze sobą ryzyko zbytniego rozrzutu stylistycznego. Na szczęście do niczego takiego nie doszło. „Enuff EP” to zgrabny materiał, który – mam nadzieję – będzie wstępem do czegoś dłuższego i jeszcze bardziej godnego uwagi. (MAK)
*** *** *** ***
Bądź na bieżąco z publikacjami na blogu AxunArts. Zapisz się już dzisiaj do newslettera.