Dwadzieścia dziewięć lat życia, prawie jedenaście prowadzenia blogu AxunArts i około piętnastu świadomego słuchania muzyki. To chyba najlepszy czas, aby przedstawić dziesięć ulubionych płyt.
Mówią „pokaż mi swoją bibliotekę, a powiem ci kim jesteś”. Czy stwierdzenie to można przełożyć także na kolekcję płyt? Jeśli tak, jestem bardzo ciekawy, co mówi o mnie moja płytoteka. Albo chociaż te dziesięć albumów, które lubię i szanuję najbardziej. Czasami na to, po jaką płytę sięgnę, wpływ ma pogoda ducha, innym razem sympatia do wykonawcy, jeszcze kiedy indziej to sytuacja wymaga tego, aby przypomnieć sobie konkretny krążek (na przykład przed umówionym wywiadem lub koncertem, na jaki się wybieram). Tych dziesięciu poniższych płyt takie schematy i wytyczne nie obowiązują. To tytuły, po które sięgnę zawsze, przy każdej okazji, bez względu na humor i porę roku. To po porostu ulubione płyty Mateusza Kołodzieja, gościa odpowiedzialnego za blog AxunArts.
Dlaczego z publikacją tej listy nie czekałem do trzydziestki, skoro to tylko rok? Człowiek nie zna dnia i godziny („bo nigdy nie wiesz, czy nie został ci jeszcze kwadrans”, autocytat), a podobno trzydziestu lat mam nie dożyć, więc zestawienie top10 wolę zaprezentować już dzisiaj, dzień po dwudziestej dziewiątej rocznicy urodzin. Zaskoczeń pewnie nie będzie. Poniższą dziesiątkę mogły przewidzieć nawet osoby, które mnie nie znają – wystarczyło zajrzeć na mój profil na discogs.com i z większą lub mniejszą regularnością czytać to, co publikuję na blogu.
10. Emil Blef „Mam taką twarz, że ludzie mi ufają… Billing”
(2008; Vision Music)
Jeśli chodzi o rodzimy rap zawsze miałem problem z jednoznacznym określeniem, która płyta jest tą najlepszą w historii. W zależności od okresu w swoim życiu stawiałem albo na „We własnej osobie” grupy WWO (2002, Prosto), albo „Jazz w wolnych chwilach” Ostrego (2003, Asfalt Records). Jednak kiedy dochodziło do wskazania ulubionego albumu w tej kategorii, bez większego wahania wskazywałem na materiał Emila Blefa. „Mam taką twarz…” to jedyny solowy krążek w dorobku rapera, który dzisiaj nie jest już traktowany w kategoriach rapowego gracza (szczególnie przez tych, którzy Tego Typa Mesa łączą z koszulą i spodniami wyprasowanymi w kant, nie pamiętając go jako łysego dresika z projektu Flexxip), a szkoda. Album z 2008 roku pokazuje, że Blef to kumaty gość kierujący swoje szesnastki do słuchaczy, którzy nie muszą mieć wszystkiego podanego na przysłowiowej tacy. Kilka wersów, z którymi się utożsamiam (chociażby ten o wymowie głoski [r]), też miało wpływ na taki, a nie inny wybór.
|
9. Johnny Cash „At San Quentin (The Complete 1969 Concert)”
(1969/2000; Columbia Records)
Koncert w zakładzie karnym San Quentin nie był pierwszym zagranym przez Johnny’ego Casha w takim miejscu, ale przeszedł do historii jako ten najsłynniejszy. Wszystko przez specyficzną atmosferę całego wydarzenia (nawet jak na miejsce – to przecież więzienie, a nie łąka pod sceną na festiwalu Open’er). To było medialne show na miarę XXI wieku. Mikrofony, kamery, radio, telewizja. Skazani schludnie ubrani, uczesani, roześmiani i siedzący grzecznie w ławach niczym szkolni prymusi z szansami na świadectwo z paskiem. Zapis wideo trąci w niektórych momentach przedstawieniem, jednak nie umniejsza to wartości płyty. Cash w najlepszej formie z ponadczasowymi utworami. Kwintesencja bluesa i country. (Posiadam reedycję z 2000 roku, która w stosunku do oryginalnej wersji z 1969 roku poszerzona została o osiem utworów).
|
8. Michał Urbaniak „Fusion III”
(1975; CBS / 2009; Asfalt Records)
Z tą płytą wiąże się krótka historia: otrzymałem ją w prezencie (imieniny? urodziny? – nie pamiętam) od kolegi, którego kolegą dzisiaj już nie nazwę. Życie potoczyło się tak, a nie inaczej, co nie zmienia faktu, że „Fusion III” – i to na wosku – był podarkiem trafionym. Album nabyty został w antykwariacie, nie zaś bezpośrednio u wydawcy czy też w sklepie muzycznym, gdyż – co okazało już u mnie w domu podczas puszczania płyty – placek posiada wadę i przeskakuje tuż po rozpoczęciu utworu „Roksana” do kolejnej piosenki. Nie wpływa to oczywiście na moją znajomość całego materiału Urbaniaka, który uważam za rzecz historyczną dla polskiego jazzu. Te partie Włodzimierza Gulgowskiego na moogu to jest przecież bajka! (Na półce reedycja sprzed kilku lat wydana przez Asfalt Records).
|
7. Queen „Innuendo”
(1991; Parlophone)
„Our lives dictated by tradition, superstition, false religion” śpiewa w jednej z piosenek Freddie Mercury. Słowa te przez długi czas towarzyszyły mi jako życiowe hasło przewodnie, zdanie, które doskonale opisuje rzeczywistość w jakiej przyszło nam egzystować. Lubię zespół Queen, ale na pewno nie mogę zaliczać się do grona tzw. oddanych fanów. Do wybranych płyt grupy czasami wracam, jednak „Innuendo” gości w moim odtwarzaczu bardzo często. Utwory takie jak tytułowe „Innuendo”, „I Can’t Live With You”, „Headlong”, „All God’s People” czy kończący płytę kultowy numer „The Show Must Go On” sprawiają, że słuchacz nabiera respektu do zespołu i dopiero po latach uświadamia sobie jego wpływ na późniejsze pokolenia twórców, a także przewagę nad współczesnymi, w większości nad wyraz płytkimi artystycznie wykonaniami gwiazd XXI wieku.
|
6. Wojciech Karolak „Easy!”
(1974/2005; Polskie Nagrania Muza)
Cztery lata temu po koncercie Wojciecha Karolaka odbywającym się w moim rodzinnym mieście, podszedłem do Mistrza i zadałem pytanie o możliwość zdobycia autografu i wykonania pamiątkowego zdjęcia. Prośba spotkała się z aprobatą. Wręczając muzykowi pisak i podstawiając płytę „Easy!” usłyszałem, że to bardzo miłe uczucie widzieć, kiedy dwudziestokilkuletni człowiek okazuje się odbiorcą muzyki sprzed roku swojego urodzenia. Pamiętam, że musiałem w oczach Karolaka wyjść wówczas na niezłego kretyna, ponieważ odparłem coś w stylu „Tak, wiem”. Zagrały emocje. Po sekundzie, kiedy uświadomiłem sobie swoją gafę, powiedziałem „Dziękuję, to tylko zasługa dobrej muzyki”, jednak pierwsze wrażenie… sami wiecie. Tak już mam, że stając w obliczu idola tracę język w gębie. Na wewnętrznej okładce albumu widnieje przesłanie artysty do słuchaczy. Karolak wyznaje, że jego „zamiarem było zrealizowanie płyty zawierającej muzykę rozrywkową nagraną przez muzyków jazzowych”. Uważam, że materiał zebrany na „Easy!” spełnia to zadanie najlepiej spośród wszystkich polskich tytułów jazzowych. (W kolekcji reedycja na CD z 2005 roku).
|
5. Dave Brubeck Quartet „Jazz Goes To College”
(1054/2009; Columbia Records)
Kwartet pod wodzą Dave’a Brubecka w połowie lat 50. zrobił sobie objazdówkę po amerykańskich uczelnianych kampusach i grał dla nerdów jazz. Sam pianista wyglądał zresztą na niezłego nerda/hipstera, za takiego uchodziłby pewnie i dzisiaj, ale nie to jest w tym wszystkim najważniejsze. „Jazz Goes To College” to przede wszystkim piękny instrumentalny materiał zarejestrowany w stu procentach live, w sytuacji koncertowej. Nieco konwencjonalnych dźwięków, trochę swingu oraz klawiszowych bluesów Brubecka. Najlepszy album kwartetu jaki ukazał się przed krążkiem „Time Out” i okresem 1958–1968 nazywanym w historii tego zespołu „klasycznym”. (W kolekcji reedycja na CD z 2009 roku).
|
4. Bruce Springsteen „Tunnel Of Love”
(1987; Columbia Records)
Ten wpis nie jest sponsorowany przez wydawnictwo Columbia Records, to czysty przypadek, że wśród dziesięciu prezentowanych płyt, aż trzy pochodzą z katalogu tej firmy. Zwykłym zbiegiem okoliczności jest również fakt, że album „Tunnel Of Love” ukazał się w 1987 roku. Na szczęście data premiery nie zbiega się z dniem mojego pojawienia się na świecie, inaczej nikt temu tłumaczeniu nie dałby zapewne wiary. W dyskografii Spingsteena można dostrzec tendencję naprzemiennego nagrywania płyt naładowanych energią i takich, przy których łatwiej się zrelaksować i wyciszyć. Tak właśnie jest z materiałem „Tunnel Of Love”, który przynosi nieco spokoju po kultowym i naszpikowanym koncertowymi petardami krążku „Born In The U.S.A.”. Zwraca uwagę wykorzystanie elektroniki w miejsce żywej perkusji. Zagranie być może ryzykowne, ale na szczęście artyście udało się uniknąć plastikowego dźwięku i kiczowatego nastroju końca lat 80.
|
3. Madonna „Ray Of Light”
(1998; Maverick Records)
Są trzy powody, dla których „Ray Of Light” znalazło się na tej liście:
a) Madonna to moja ulubiona muzyczna gwiazda;
b) „Ray Of Light” to najlepsza płyta w dorobku Madonny;
c) „Ray Of Light” to najlepsza płyta w historii muzyki pop. Czy potrzeba czegoś więcej?
|
2. Katarzyna Nosowska „Osiecka”
(2008, QL Music)
Zapewne każdy z Was (a jeśli nie każdy, to pewnie większość) ma taką płytę, której może słuchać w kółko przez bardzo (BARDZO!) długi czas. Tydzień, dwa tygodnie, miesiąc… Inna muzyka wtedy nie istnieje, nie ma innych wykonawców, innych piosenek. Cała płytoteka niby jest obok na półce, ale jakby jej nie było, ponieważ w odtwarzaczu kręci się tylko ten jeden krążek. Tak właśnie mam z „Osiecką”. Bezapelacyjnie mój faworyt wśród krajowych tytułów. Uwielbiam ten klimat – nieco wycofany, melancholijny, a przy tym wyraźnie zaakcentowany. Poetyka tekstów Osieckiej plus specyficzne wykonanie Nosowskiej – to nie mogło zakończyć się klapą.
|
1. Common „Be”
(2005; Geffen Records)
Uwielbiam ten album od pierwszej sekundy. Rozpoczynająca płytę solowa partia na kontrabasie jest czymś wyjątkowym. Samplowane bity autorstwa Westa (dla mnie w okresie, kiedy jego producencka forma była w zenicie) i Dilli, po których ze swoją nawijką Common wręcz płynie, to miód dla moich uszu. Zaangażowane teksty, w których odbijają się echa kultury i wydarzeń istotnych dla afroamerykańskiej społeczności, nie są przesycone cwaniactwem czy też gangsterskim sznytem. Autor „Be” unika moralizatorskiego tonu, stawiając raczej na ukazanie pozytywów i zaangażowanie jako istotną kwestię w życiu każdego człowieka. Common w życiowej formie? Dla wielu ta osiągnięta została już pięć lat wcześniej na albumie „Like Water For Chocolate”, dla mnie to jednak „Be” jest flagowym produktem sygnowanym ksywką Lonniego Lynna Juniora.
|