Cztery lata po premierze debiutanckiej płyty zespół Niechęć zaprezentował drugi album studyjny.

Niechęć (foto: Przemek Kulikowski/materiały prasowe)
Sześć lat temu Niechęć objawiła się na krajowej scenie jazzowej. Chociaż „objawienie się” jest tutaj stanem niepełnym. Oni zwyczajnie otworzyli drzwi z tak zwanego buta, narobili szumu i pozostawili spustoszenie w głowach słuchaczy. Epka, która ukazała się jeszcze przed oficjalnym debiutanckim longplayem, zebrała kilka pochlebnych recenzji i dała nadzieję na ciekawą kontynuację. Kiedy „Śmierć w miękkim futerku” trafiła do odtwarzaczy, nikt nie miał już wątpliwości, że Niechęć to prawdziwa jaz(z)gotliwa petarda. Imienny krążek, który warszawska grupa oddała do dyspozycji słuchaczy kilka tygodni temu, przynosi osiem nowych kompozycji. Kompozycji z gatunku tych, które nie pozostają bez odzewu.
„[self-titled]” nie jest płytą dla wszystkich. Ostrzegam już na początku, żeby później nie było rozczarowań. Najprościej będzie napisać, że to album jazzowy, ale jestem pewien, że nie wszyscy miłośnicy tego gatunku będą zadowoleni z zawartości krążka. Kto nie lubi muzycznego wariactwa, ostrej jaz(z)dy bez trzymanki ocierającej się o zamierzoną kakafonię i przestery, ten niech albo odpuści, albo sięgnie po płytę pamiętając o dystansie do jej zawartości. Fani nieschematycznego grania, bardzo odważnej improwizacji wychodzącej poza najodleglejsze granice i pierwszego albumu Niechęci będą piać z zachwytu. Ja pieję, słychać mnie już?
„[self-titled]” zaczyna się od końca, który zostaje przestawiony na początku. Panowie po prostu nie mogli zacząć inaczej. Zwyczajnie – to nie w ich stylu. „Koniec” to dziwny numer, wręcz idealny jak na takie rozpoczęcie. Słuchając go mam wrażenie, że to zlepek dwóch utworów – konkretnie końcówki jednego oraz kolejnego, przedstawionego już w całości. Ten pierwszy jawi się jako koniec „Trzeba to zrobić”, czyli kompozycji zamykającej płytę. Takie przesunięcie, które może nie pasować gdzie indziej, na albumie Niechęci ma to jednak sens. To swego rodzaju klamra, którą odkrywamy dopiero po poznaniu wszystkich ośmiu numerów. Początek płyty przynosi sporo niespokojnych momentów. Gitara, saksofon i fortepian połączone są tutaj w sekwencję dźwięków dość przeszywających, szorstkich i mrocznych. Futurystyczny klimat buduje szczególnie saksofon, który dominuje zresztą na całym albumie.
Nie będę opisywał i komentował wszystkich utworów, jakie znalazły się na płycie. Nie dlatego, że mi się nie chce, ale po to, aby nie odbierać Wam przyjemności z ich słuchania. Z doświadczenia wiem, że zbyt szczegółowe recenzje, zawierające „muzyczne spoilery”, bywają rozczarowujące. Wymienię tylko trzy kompozycje, które uznaję za najlepsze: będący dźwiękową wycieczką w rejony post-rocka „Metanol”, psychodeliczno-jassowe „Echotony” oraz przedostatni na płycie „Atak”, który przekonuje awangardowym podejściem do tematu. Zresztą końcówka albumu, którą tworzą wspomniany „Atak”, „Widzenie” oraz „Trzeba to zrobić”, jest przykładem na moje wątpliwości z drugiego akapitu. Niechęć klasyfikowana jest jako zespół jazzowy, ale to tylko etykietka pomocna przy układaniu płyt na sklepowych półkach. Druga część materiału z „[self-titled]” udowadnia, że muzycy wychodzą daleko poza główny gatunek, czerpiąc z naprawdę różnych źródeł. Niechęć do otwartości? Nie tym razem. Otwartość na Niechęć? Zdecydowanie tak. (MAK)
![]()
Niechęć „[self-titled]” |
|