Krótka piłka #320: Dzisiaj czytamy

W tym tygodniu robię przerwę od recenzowania płyt na rzecz krótkich opinii na temat książek, których wspólnym mianownikiem jest oczywiście muzyka.

Krzysztof Karpiński „Był jazz. Krzyk jazz-bandu w międzywojennej Polsce”
(2014; Wydawnictwo Literackie)
Chociaż tytuł książki Krzysztofa Karpińskiego jednoznacznie kojarzy się z filmem w reżyserii Feliksa Falka, dotyczy zupełnie innego okresu w historii muzyki. Wyjaśnia to już podtytuł. Autor wykonał naprawdę wielką pracę. Przekopanie archiwalnych wydań czasopism z okresu dwudziestolecia międzywojennego, analiza tych tekstów, dotarcie do nagrań, rozmowy z ostatnimi żyjącymi i pamiętającymi tamte lata muzykami – to wszystko musiało zająć sporo czasu i wymagało dużego nakładu pracy oraz samozaparcia. Udało się. Efekt finalny okazuje się godny polecenia. „Był jazz” to niezwykle szczegółowe kompendium wiedzy na temat adaptacji muzyki jazzowej na terenie ówczesnego państwa polskiego. Ponad siedemset stron (licząc wszelkiego rodzaju indeksy, bibliografię i słowo od autora – prawie osiemset), na podstawie których czytelnik ma możliwość odtworzyć i poczuć atmosferę tamtych lat. A nawet i posłuchać! Wszystko dzięki dołączonej do książki płycie CD zawierającej muzyczne próbki ówczesnego pojmowania jazzu. Na osobną uwagę zasługuje także swego rodzaju encyklopedyczny rozdział z alfabetycznie uporządkowaną listę biogramów najważniejszych przedstawicieli międzywojennej sceny jazzowej w kraju. Całości uroku dodają przedruki oryginalnych fotografii pamiętających lata 20. i 30. XX wieku. Niemniej autor nie ustrzegł się błędów. Nie mam na myśli wpadek merytorycznych – nie ma bowiem podstaw, aby kwestionować prawdziwość przedstawionych w książce informacji. Chodzi mi o sposób prezentowania faktów. W pewnym momencie swojej narracji Karpiński postanawia zaprezentować europejskie tło, zestawiając jazz w Polsce chociażby z Francją, Wielką Brytania i krajami skandynawskimi. Świetne posunięcie, tylko dlaczego rozdział ten pojawia się w środku książki, a nie na jej początku? Tym bardziej, że z przytoczonych faktów jednoznacznie wynika, że muzyka, która w tamtym okresie nazywana była jazzem, pojawiła się za sprawą amerykańskich żołnierzy w pierwszej kolejności na terenie tzw. Europy Zachodniej, a dopiero w latach później nad Wisłą. Do minusów zaliczyłbym również fakt, że badacz jazzu zbyt wiele miejsca – szczególnie w początkowych rozdziałach – poświęca cytowaniu (zresztą bardzo obszernemu) archiwalnych artykułów. Czy nie lepiej byłoby przedstawić ważne informacje i wspierać się cytatami, a nie na odwrót? W niektórych rozdziałach proporcja tekstu własnego do cytowanego jest bardzo zaburzona. Na ocenę książki wpływa również coś, co określiłbym mianem powtarzalności. Krzysztof Karpiński dość precyzyjnie opisuje ważne dla rozwoju jazzu wydarzenia, tylko po co się w tym powtarza? Przykładowo spora część informacji w rozdziale „Jazz poza stolicą”, to nic innego jak powielanie faktów z części wcześniejszych, w których autor wspominał – zresztą bardzo szczegółowo – o koncertowych podbojach Lwowa, Zakopanego czy Krakowa przez orkiestry na stałe związane z warszawskimi lokalami. Momentami miałem wrażenie czytania jeszcze raz tych samych zdań – dosłownie tych samych (!), umieszczonych w nowym rozdziale chyba na zasadzie „kopiuj-wklej”. Bije po oczach także brak wyrównania tekstu w całej książce (tzw. justowania). Wychodzi na to, że się czepiam, ale chyba w recenzji chodzi o to, aby wymienić zalety i wady opisywanego przedmiotu. Z książką „Był jazz” jest jednak tak, że jej wartość merytoryczna oczywiście zwycięża. Nie mam wątpliwości, że to jedna z najważniejszych publikacji w historii Polski na temat muzyki (ogólnie muzyki, nie tylko samego jazzu). Cieszyć należy się z tego, że taka pozycja została wydana, że można ją nabyć, przeczytać i tym samym powiększyć własną wiedzę.

Paul Trynka „David Bowie. Starman. Człowiek, który spadł na ziemię”
(2013; Wydawnictwo Sine Qua Non)
Wydana pierwotnie kilka lat temu („Starman. David Bowie. The Definitive Biography”, 2011), tuż po premierze płyty „The Next Day”, obszerna biografia zmarłego na początku tego roku Davida Bowiego autorstwa Paula Trynki (angielski dziennikarz ma na koncie także podobny tytuł poświęcony życiu i twórczości Iggiego Popa) dostarcza wielu interesujących informacji o muzycznej gwieździe, powodując jednocześnie u czytelnika ciągły odruch ziewania. To naprawdę straszne, jak o tak ciekawej postaci, jaką był Bowie, można pisać w tak nudny i przewidywalny sposób. Narracja przeplatana archiwalnymi wypowiedziami, faktami z życia artysty, fragmentami artykułów i recenzji – niby nic odkrywczego, wręcz standardowa procedura przy pisaniu tego typu książek. Problem tylko w tym, że Trynka w owy standard zbyt mocno się zagłębia. Wielkim mankamentem tej biografii jest jej monotonia, przez którą osobowość, charakter i twórczość Bowiego tracą na wyrazistości. Niech najlepszym podsumowaniem tej lektury będzie fakt, że ze „Starmanem” męczyłem się przez ponad trzy miesiące (nieco ponad pięćset stron), robiąc sobie przerwy na kilka innych książek, których konsumowanie poszło mi o wiele szybciej i w bardziej przyjaznej atmosferze. Gdyby lektura tej książki miałaby zachęcić mnie do sięgnięcia po muzykę Anglika, prawdopodobnie nigdy w życiu nie poznałbym żadnej piosenki poza emitowanym w radiu „Lat’s Dance”.

Daryl Easlea, Eddi Fiegel „Madonna. Królowa muzyki pop”
(2012; Wydawnictwo Pascal)
Koncertowe odwiedziny Madonny w Polsce są stymulantem do publikowania książek poświęconych jej osobie. Przed pierwszym występem piosenkarki w naszym kraju, premiery doczekała się biografia autorstwa Lucy O’Brien „Grzeszna Madonna”. Z kolei „Madonna. Królowa muzyki pop” trafiła do naszych księgarń w przededniu show na Stadionie Narodowym, jaki wokalistka dała w 2012 roku. Podobnie jak opisywana wyżej pozycja, tak samo dzieło duetu Easlea-Fiegel nie porywa. Spowodowane jest to po części znajomością faktów z życia artystki, które jak na fana przystało poznałem dawno temu, a także przewidywalnego sposobu opowiadania całej historii. Najgorsze z tego wszystkiego jest swego rodzaju recenzowanie tytuł po tytule wszystkich piosenek, jakie Madonna nagrała z myślą o swoich autorskich albumach. Akapity przyjmują wręcz formę encyklopedycznych haseł, co okropnie nuży i zniechęca do dalszego czytania. Niemniej, cała książka (jeśli już przez nią przebrniecie) daje dobry obraz Madonny – artystki, której ciągle jest mało, chcącej zawojować cały świat i znaleźć drogę do serc i głów wszystkich ludzi na całym świecie. Te trzysta stron jest doskonałym świadectwem na to, że wokalistka będzie przeć do przodu do końca swoich artystycznych dni („Moja motywacja wynika z potwornego strachu przed średnictwem. Pcha mnie to do działania. Bo nawet jeśli już stałam się kimś, to i tak ciągle muszę udowadniać, że tym kimś jestem. Toczę nieustanną walkę i nie sądzę, żebym kiedykolwiek miała przestać”, s. 107), które, o ironio, według magazynu „Billboard” miały trwać nie więcej niż pół roku („Cyndi Lauper pozostanie z nami na długi czas. Madonna za pół roku wypadnie z branży”, s. 49).

Kim Gordon „Dziewczyna z zespołu”
(2016; Wydawnictwo Czarne)
Żeby uniknąć ewentualnych uwag o polecaniu/odradzaniu książek wydanych jakiś czas temu, na koniec kilka zdań o nowości, jaką jest autobiografia Kim Gordon pod tytułem „Dziewczyna z zespołu”. Książka o basistce zespołu Sonic Youth w polskim tłumaczeniu ukazała się w marcu, a więc rok po premierze na rynku anglojęzycznym (org. „Girl In A Band: A Memoir”, 2015). Spośród prezentowanych dzisiaj tytułów, jest to zdecydowanie najlepsza rzecz. Ponad trzysta stron, które z czystym sumieniem mogę zarekomendować każdemu – nawet tym, którzy z muzyką Sonic Youth i artystyczną działalnością Kim mają niewiele wspólnego. „Dziewczyna z zespołu” to wciągająca opowieść napisana w formie wspomnień. Co ważne, całość utrzymana jest w pierwszoosobowej narracji, która skraca dystans do czytelnika. Dzięki takiemu zabiegowi wydaje się, że Gordon tylko nam opowiada o dzieciństwie w Kalifornii, odnajdywaniu własnej tożsamości w końcówce lat 60. i relacjach z chorym psychicznie bratem i rodzicami, którzy pomimo dobrego pochodzenia i uchodzeniu za wykształconych (ojciec Kim pracował jako profesor na UCLA i „był pierwszą osobą, która nadała nazwy różnym grupom młodzieży szkolnej – preps [normalsi], jocks [mięśniaki], geeks [kujony], freaks [świry]”, s. 25) nie zareagowali na czas, pozwalając na pogłębienie się choroby. To także świadectwo późniejszych decyzji Gordon, które miały wpływ na jej życie, ale i fanów jej twórczości (m.in. rozstanie z mężem i w efekcie rozpad grupy Sonic Youth oraz podjęcie decyzji o zajęciu się innymi formami sztuki niż muzyka punkowa). Autobiografia Kim Gordon pozwala także znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to możliwe, że pomimo tylu przeciwności losu, artystka nie poddała się i wciąż dążyła do realizacji swoich planów. Fundamentem okazuje się okres dzieciństwa i dom, z którego się wywodziła. Jak sama wspomina: „Byliśmy rodziną ze świata akademickiego i różniliśmy się od rodzin ze świata show-biznesu. Zauważyłam ten podział dość wcześnie; zwłaszcza w Los Angeles miał on duże znaczenie” (s. 37). Wartości wyniesione z rodzinnego domu nigdy nie pozwoliły Gordon zapomnieć o prawdziwym życiu – tym bez blichtru, splendoru i hollywoodzkiego rozpasania. Dodanie do tego własnych doświadczeń zdobytych na studiach w Toronto i z pierwszych lat spędzonych w Nowym Jorku, pozwoliło na zahartowanie niezwykle silnej osobowości, która wyszła cało nawet z najgorszych sytuacjach, jakie ją spotkały. Przeczytajcie koniecznie. Wchodzi na raz. (MAK)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.