Trzy płyty, trzy kontynenty, trzy muzyczne gatunki. Zapraszam do sprawdzenia 314. odsłony cyklu Krótka piłka.

Bubble Chamber „Sound_A”
(2016; Sony Music)
Singiel „Come Close” z gościnnym udziałem Natalii Lubrano, który zwiastował album „Sound_A” sprawił, że moje oczekiwania w stosunku do tego projektu były naprawdę duże. Być może wpływ na to miała (wyłącznie?) sympatia do wokalistki zespołu Miloopa? Niemniej efekt był nadzwyczaj dobry, a chilloutowy klimat piosenki i jego delikatna elektroniczna faktura dźwięków dawały nadzieję na udany materiał. Z chęcią sięgnąć po całość i powiedzmy, że się nie zawiodłem. Głównym zarzutem, jaki wystosowałbym w stosunku do tej produkcji, to jej zbyt duży chaos. Trio skacze z kwiatka na kwiatek, ze stylistyki na stylistykę, a ja jako słuchacz nieco się w tym wszystkim gubię. Dubstep, breakbeat, trance, drum’n’bass… OK, nudy nie ma (za co ogromny plus), jednak nie obraziłbym się, gdyby te wszystkie zapędy i zakusy zostały chociaż w małym stopniu powściągnięte, a cały materiał bardziej uporządkowany. Tutaj wszystko brzmi, jak jedna wielka dyskoteka. Tylko różnica jest taka, że to płyta CD, której słuchać będzie się w mieszkaniach i samochodach. Panowie na pierwszym longplayu najwidoczniej chcieli zaprezentować jak najwięcej swojego talentu i pokazać, że potrafią. Owszem, potraficie, ale jak mawiał mój profesor na studiach: „Co z tego, że posiadasz wiedzę, jak nie potrafisz jej we właściwy sposób przekazać uczniom?”. Z „Sound_A” jest podobnie – przesyt muzyki, do przekazania odbiorcom, która przy drugim-trzecim odtworzeniu zaczyna męczyć. Nie zmienia to faktu, że Bubble Chamber to jeden z tych młodych zespołów, na które trzeba zwrócić uwagę już dzisiaj. Doświadczenie będzie działało tylko na ich korzyść.

Fa Diez „Sama Yoon”
(2016; wydanie własne)
Jest coś wyjątkowego w muzyce prezentowanej przez wykonawców z Czarnego Lądu. Wpływ na fascynację piosenkami rodem z Afryki mają na pewno tamtejsze brzmienie, czucie melodii inne od europejskiego, nawiązywanie do kultury ludów, charakterystyczny zaśpiew, specyficzne patrzenie na świat – także ten muzyczny. Wszystko to jest obce (lub bardzo dalekie) mieszkańcowi Starego Kontynentu XXI wieku, nic więc dziwnego, że cały czas jesteśmy ciekawi i chętnie sięgamy po płyty rodem z Afryki. Stąd pewnie popularność, także w Polsce, chociażby Angélique Kidjo, Miriam Makeby i Cesárii Évory. Perspektywy podobnej kariery rozpościerają się również przed wokalistką tworzącą pod pseudonimem Fa Diez. Ta pochodząca z Senegalu artystka debiutowała jakiś czas temu singlem „Leer Nama”. Osoby uważniej śledzące tamtejszą scenę muzyczną, zdały sobie wówczas sprawę, że na urodzoną w 1985 roku piosenkarkę warto „mieć ucho”. Tegoroczna epka „Sama Yoon” potwierdza to, będąc jednocześnie pierwszym poważnym sygnałem dla szerszego grona słuchaczy, iż o Fa Diez niedługo może być jeszcze głośniej. Prezentowana płyta to cztery utwory, których spoiwem jest melodyjny głos Diez, w którym słychać lekkość, ale także determinację i tzw. doświadczenie dnia codziennego. Od strony muzycznej „Sama Yoon” to mieszanka afrykańskiej tradycji i soulu. Melodie skomponowane i zagrane zostały przy pomocy typowych dla tamtego regionu instrumentów, takich jak djembe, kora, khalam i wszelkiego rodzaju instrumenty perkusyjne (bębenki, grzechotki), co w świadomy sposób nadaje całości afrykańskiego sznytu. Rzecz jak najbardziej godna polecenia.

Alessia Cara „Know-It-All”
(2015; Def Jam/Virgin EMI)
Nie dajcie się zwieść temu, że o „Know-It-All” w Polsce zrobiło się głośno dopiero teraz. To wcale nie jest muzyczna nowość. Album wydany został jesienią ubiegłego roku, o czym wspominałem w grudniu przy okazji prezentowania kandydatów do nagrody BBC Sound Of 2016 (kanadyjska wokalistka byłą zresztą o krok od zgarnięcia głównego wyróżnienia). Skąd więc to nagłe zainteresowanie ze strony krajowych recenzentów? Płyta doczekała się po prostu europejskiej dystrybucji. Błędem jest więc pisanie, jakoby była to tegoroczna nowość. Ale skoro materiał „Know-It-All” jest w końcu dostępny w Polsce, czy warto się nim zainteresować? Oczywiście. Dobrej muzyki pop nigdy za wiele. Alessia momentami idzie na łatwiznę, podążając za schematami, jednak nie boli to aż tak bardzo. Dzieje się tak pewnie dlatego, że Cara nie jest przedstawicielką typowej, landrynkowo-różowej odmiany muzyki popularnej. Komercyjnego potencjału na płycie tej wbrew pozorom aż tak dużo nie ma. Dziewiętnastolatka śpiewa sporo spokojnych rzeczy – na czele z singlowym „Here” – będąc swego rodzaju przeciwwagą dla mocno elektronicznego, syntetycznego i klubowego popu ostatnich lat. Nie można jednak powiedzieć, że debiut młodej wokalistki składa się wyłącznie z samych ballad. Zgrabnie, aczkolwiek cały czas będąc w mniejszości, wplecione zostają wątki taneczne, jak chociażby „Seventeen” i esencjonalna kompozycja r&b „Outlaws”. Na cichego faworyta całej płyty niemal od razu wyrasta jednak utwór „Four Pink Walls” – hołd złożony rodzinnemu Ontario. Zgrabny krążek z melodiami do nucenia, które na jakiś czas zostają w głowie. (MAK)