Podsumowanie 2015 roku: Najlepsze zagraniczne płyty

Czas na ostatni akcent muzycznego podsumowanie 2015 roku, czyli dziesięć najlepszych zagranicznych płyt.

To był piękny rok. Naprawdę piękny! Aż szkoda, że już się skończył, ponieważ tak dużo dobrych płyt na przestrzeni dwunastu miesięcy nie ukazało się już (bardzo) dawno. Do końca wiadomych było niewiele, ponieważ liczba ciekawych i wartych uwagi płyt powiększała się niemal z tygodnia na tydzień. Nie będzie żadnym przekłamaniem rzeczywistości jeśli napiszę, że w każdym miesiącu minionego roku ukazywał się album (minimum jeden, a czasami dwa, trzy lub więcej!), obok którego nie można było przejść obojętnie. I chociaż pierwsze dwa miejsca zarezerwowane miałem dla „The Epic” i „Stretch Music” od pierwszego kontaktu z tymi płytami, to pozostałe lokaty ustaliłem niemal w ostatnich chwilach przed sporządzeniem poniższego rankingu. Podejrzewam, że zabierając się za tę listę tydzień później, pierwsza dziesiątka najlepszych zagranicznych płyt 2015 roku wyglądałby zgoła odmiennie.

Podobnie jak wczoraj, równie dzisiaj dodatkowo prezentuję tytuły płyt z miejsc od jedenastego do dwudziestego: 11. Kendrick Lamar „To Pimp a Butterfly”, 12. Adele „25”, 13. Willie Nelson & Merle Haggard „Django and Jimmie”, 14. Björk „Vulnicura”, 15. Madonna „Rebel Heart”, 16. Buena Vista Social Club „Lost and Found”, 17. Leon Bridges „Coming Home”, 18. Disclosure „Caracal”, 19. Cygne „Passenger”, 20. Beirut „No No No”.

1. Kamasi Washington „The Epic” (Brainfeeder)
Kamasi Washington nie jest muzycznym debiutantem. Jego trzy poprzednie, wydane własnym sumptem albumy przeszły po prostu bez echa. Prawdziwą radochę mają dzisiaj ci, którzy twórczość Washingotona znają od 2005 roku. To oni powtarzają teraz: „A nie mówiłem!”. Chwała im za to, że poznali się na talencie saksofonisty już dekadę temu. Chwała również samemu muzykowi, który na „The Epic” zawarł ponad sto siedemdziesiąt minut świetnych brzmień. Tego jest naprawdę dużo i nie mam wcale na myśli łącznego czasu. Nawet gdyby ograniczyć materiał do jednego krążka, natężenie dobrych dźwięków na jeden utwór przekroczyłoby dopuszczalną normę, o ile takowa istnieje i ktoś posiada przyrząd ją odmierzający. Smooth-jazz, hard-bop, funk, gospel, muzyka kubańska, elementy hip-hopu. Soliści, orkiestra, chór – to wszystko może przyprawić o muzyczny zawrót głowy, ale jakże piękny to zawrót. Wręcz epicki, jak powiedziałaby jeszcze kilka lat temu młodzież.

2. Christian Scott „Stretch Music” (Ropeadope/Stretch Music)
Christian Scott to nowoorleański jazzman, trębacz, kompozytor, producent, dwukrotny laureat wyróżnienia Edison Award, dwukrotnie nominowany do nagrody Grammy, absolwent bostońskiego Berklee College, w przeszłości współpracujący z takimi wykonawcami jak Prince, Marcus Miller, Donald Harrison i hip-hopowa grupa X Clan. Tyle z biografii, teraz o płycie. „Stretch Music” to ósma solowa studyjna płyta Scotta. Sam artysta uważa, że album ten to przykład na nowy styl muzyczny – stretch music – którego trębacz jest jednym z pionierów. Jak twierdzi sam zainteresowany, muzycy uprawiający ten styl starają się „rozciągać” brzmienie tradycyjnych elementów jazzowych, tworząc formy frazowo bardziej wydłużonymi. Szczerze? Jak na innowację brzmi to bardzo swojsko. Jestem pewien, że nie będziemy świadkami żadnej rewolucji na scenie jazzowej, co nie zmienia faktu, że tegoroczna płyta Scotta jest materiałem bardzo dobrym. Już otwierający płytę utwór „Sunrise in Beijing” z gościnnym udziałem flecistki Eleny Pinderhughes, która dominuje w drugiej części numeru, sygnalizuje, że do czynienia mamy z ciekawym tytułem. Drugi w kolejności „Twin” to zderzenie niezłej rytmiki z pozornie zaburzającą tę pulsację trąbką nagraną na dwóch równolegle położonych śladach. Zabieg ten stanowi dobitne odczytanie tytułu kawałka (z ang. bliźniak; nawiązuje to zapewne do faktu, że Christian Scott takiego w rzeczywistości posiada). Uwagę słuchaczy zwrócić powinien również półtoraminutowy numer „The Corner” – dynamiczny, z hip-hopową linią basu. Najbardziej klasyczny w jazzowym sensie wydaje się „Of A New Cool”, gdzie oprócz współbrzmienia dęciaków (trąbka plus saksofon), pojawia się ciekawa partia wibrafonu (gra na nim Warren Wolf), na wskroś jazzowe klawisze i perkusja trzymająca rytm przynoszący na myśl stylistykę fusion.

3. Charlie Wilson „Forever Charlie” (RCA Records)
Ta płyta jest przykładem na to, że jako człowiek, słuchacz i bloger edukuję się całe życie. Wyjaśnię pokrótce. Przez wiele lat byłem zwolennikiem dzielenia muzyki na gatunku i style. Z góry zakładałem, że nie warto sięgać na przykład po zespół Motörhead ponieważ heavy metal, jako gatunek, jest dla mnie nieciekawy. Później w popularnej grze komputerowej usłyszałem „Ace of Spades”, sprawdziłem inne nagrania zespołu dowodzonego przez Lemmy’ego i zostałem fanem. Przestałem dzielić muzykę na gatunki, przyjmując od tego momentu jedyną właściwą granicę leżącą pomiędzy „dobrym” a „kiepskim”. Przez wiele lat hołdowałem również zasadzie, iż wykonawcy nie powinni nagrywać płyt utrzymanych w klimacie lat wcześniejszych. Bo niby po co mają to robić? Jeśli będę chciał posłuchać muzyki z lat 60., to sięgnę po płytę wydaną w tamtym okresie, prawda? Po co powielać schematy, skoro brzmienie cały czas ewoluuje? W 2015 roku zrozumiałem, że ponownie błędnie oceniałem sytuację. Przejrzałem na oczy dzięki Charliemu Wilsonowi. Amerykański wokalista, który na początku mojej przygody z pisaniem o muzyce wrył się w moją pamięć dzięki utworowi „Signs” Snoop Dogga, wydał w tym roku swój kolejny solowy krążek. Płyta „Forever Charlie” to materiał utrzymany w stylistyce R&B i soul, nawiązujący jednocześnie do najlepszych lat dla tych gatunków. Oczywiście, jeszcze jakiś czas temu powiedziałbym: „Ale po co on to nagrał, przecież takie płyty wydawali już wcześniej inni?!”, ale nie dziś. Dziś mówię: „Ale to jest dobre! Niczym klasyki”. Charlie Wilson zaskoczył. Nowa płyta artysty to zdecydowanie najlepszy materiał w jego dorobku od czasów ozłoconego „Charlie, Last Name Wilson” (2005). To krążek nieco taneczny (bardziej do przytulanek niż wygibasów), pulsujący energią, jednocześnie tętniący życiem. Muzycznie całość odwołuje się do dobrze znanej nam stylistyki R&B z lat 80. z elementami soulu. Wilson charakterystycznym głosem wyśpiewuje kolejne frazy, często nawiązujące do relacji damsko-męskich. Pojawiające się od czasu do czasu wariacje, jak na przykład funkowa gitara lub gościnna zwrotka wspomnianego wcześniej Snoop Dogga, przełamują klimat płyty, dodając jej więcej świeżości. Do ideału brakuje niewiele, na przykład usunięcia Shaggy’ego, który w „Unforgettable” pasuje niczym przysłowiowa pięć do nosa. Piękna płyta, która powinna pojawić się trzydzieści lat temu. Pojawiła się jednak teraz i należy się z tego tylko cieszyć i docenić „Forever Charlie” za dobre piosenki, jakich nigdy za wiele.

4. Buddy Guy „Born To Play Guitar” (RCA Record)
Wydana w 2015 roku płyta Buddy Guya okazuje się doskonałym przykładem polaryzacji bluesa z rockiem. Gitarowe, krwiste numery, w których autor stawia na techniczne popisy, przeplatają się z życiowymi opowieściami znad kufla piwa pitego w zadymionym barze na rozdrożu. Pomimo prawie osiemdziesięciu lat na karku, Buddy Guy wciąż utrzymuje wysoką formę. Jego palce w płynny sposób wędrują po strunach, wydobywając przy okazji czyste, harmonijne i przede wszystkim ładne dźwięki, będące swoistą poezją dla fanów gatunku. Płyta „Born To Play Guitar” nie będzie stanowiła przełomu w historii muzyki, ale też nikt tego nie oczekiwał. Urodzony w Luizjanie artysta od lat trzyma się tego, co wychodzi mu wzorowo – gra elektrycznego bluesa najlepiej ze wszystkich żyjących jeszcze mistrzów tego gatunku. Za to należą się mu duże brawa, ponieważ sztuką jest zagrać kolejny raz w podobnym stylu, znowu przy tym zaskakując.

5. Dayme Arocena „Nueva Era” (Brownswood Recordings)
Słuchając pierwszy raz płyty „Nueva Era” nie wiedziałem nic o jej autorce. Co prawda spoglądała na mnie z okładki czarnoskóra kobieta, ale w życiu nie przypuszczałem, że to właśnie Dayme Arocena. Nie zgadzał mi się wiek – zbyt młody na to, co słyszałem w głosie. A słowa piosenek zawartych na krążku, chociaż w większości dla mnie niezrozumiałe (nie wszystkie teksty napisane zostały bowiem po angielsku), niosły ze sobą pewien brzmieniowy bagaż egzystencjalnego doświadczenia, którego nie mogłaby posiąść dwudziestokilkuletnia osoba. Zostałem wyprowadzony w pole. Tak, postać na okładce to Dayme Arocena. Tak po raz drugi – wokalistka nie ma kilkudziesięciu wiosen, a żeby dowalić mi ostatecznie – jest młodsza nawet od osoby piszącej te słowa. Nie ma to jednak żadnego znaczenia. Urodzona na Kubie piosenkarka wyłowiona została przez kanadyjską saksofonistkę Jane Bunnett, która znana jest z pracy z hawańskimi muzykami. W tym przypadku skończyło się tylko na gościnnym udziale na płycie Bunnett. Szansę na solową karierę artystce dał za to Gilles Peterson – prezenter BBC, który przybył na Kubę w celu nagrania wspólnego materiału z tamtejszymi muzykami. Głos Dayme zachwycił Anglika do tego stopnia, że ten bez wahania zaprosił ją do Londynu. Efektem płyta „Nueva Era”. Materiał składa się z dziesięciu utworów, których klimat znacząco nie odbiega od typowo kubańskiej muzyki. Tworzą go przede wszystkim dźwięki klawiszy, bongosów, trąbki i shakerów. Do tego cajon i djembe dodające szczyptę afrykańskiego vibe’u. Atutem Dayme jest rzecz jasna głos – z jednej strony mocny, z drugiej subtelny, otulający słuchacza i kojący nerwy. Jego walory ujawniają się w stu procentach nie na materiale studyjnym, ale zapowiadającej go płycie live zatytułowanej „The Havana Cultura Sessions EP”, o której wspominałem już przy okazji wyliczania najlepszych zagranicznych epek 2015 roku.

6. Alabama Shakes „Sound & Color” (ATO/MapleMusic/Rough Trade)
Zespół Alabama Shakes powrócił z nową płytą. Następczyni debiutanckiego krążka z 2012 roku utwierdza mnie w przekonaniu, że grupa dowodzona przez wokalistkę Brittany Howard to jeden z ciekawszych projektów muzycznych, jakie świat miał okazję poznać na przestrzeni ostatnich kilku lat. Mieszanka soulu i bluesa w wykonaniu tego projektu sprawdza się niemal doskonale. „Sound & Color” to zestaw piosenek bardzo energetycznych, dobrze napisanych i przede wszystkim zachęcających do ponownego sprawdzenia. Wspomniane wcześniej gatunki – soul i blues – są tutaj osią, swego rodzaju kręgosłupem płyty, ale samemu zespołowi ani się śni pozostawać w ich granicach. Muzycy dają więc upust emocjom i inspiracjom, odwołując się do muzyki gospel, stylistyki funk i disco, jazzu, a nawet czegoś, co określilibyśmy mianem southern rocka. Owszem, sporo tego, ale bez obaw – „Sound & Color” nie jest płytą, na której czuć przesyt dźwięków. Wręcz przeciwnie – po wybiciu ostatniego taktu słuchacz zazwyczaj chce więcej i więcej, a to chyba najlepsza rekomendacja dla każdej płyty.

7. Moderator „The World Within” (Cult Classic Records)
Na płycie „The World Within” dwudziestodwuletni producent Moderator prezentuje interesującą mieszankę nieco mrocznego instrumentalnego hip-hopu, elektroniki, nu-jazzowych wstawek i break beatu. Wszystko oparte o sample będące punktem wyjścia do muzycznej konstrukcji kolejnych utworów. Wokale, chociaż pojawiają się niemal we wszystkich umieszczonych na płycie kawałkach, tylko w dwóch nie są wynikiem samplowania. Chodzi o otwierający całość „Blind You To My Spell” z gościnnym udziałem wokalistki Jeanette Robertson i rapera Witnessa (numer, na którym oparta została promocja albumu) oraz „Locked In A Feeling” z rymowanym tekstem kalifornijskiego emcee o pseudonimie Nieve. Oba utwory stanowią miłe przerywniki na płycie, na której główne skrzypce grają jednak przetworzone soulowe partie wokalne. Tytuł z tych, które sprawdzić trzeba koniecznie.

8. Dave Gahan & Soulsavers „Angels & Ghosts” (Columbia Records)
Następca wydanego trzy lata temu krążka „The Light The Dead See” udowadnia, że współpraca z Soulsavers nie jest dla Dave’a Gahana jedynie odpoczynkiem od Depeche Mode, ale i dobrze spożytkowanym czasem twórczym. Dziewięć piosenek przepełnionych do cna emocjami niemal każdego rodzaju: złości, załamania, melancholii, mroku, nawet radości. Piszę „nawet”, bowiem w muzycznej stylistyce – dość ciemnej, pasywnej, nieco spleenowej – wydawać może się, że niewiele będzie miejsca na pozywane uczucia. Nawet jeśli jest tego mało, nie przeszkodzi to w dobrym odbiorze „Angels & Ghosts”. Główną zasługą takiego stanu rzeczy jest wokal Gahana – bardziej miękki, momentami cieplejszy niż na płytach podstawowej formacji. Siłą tego krążka są smaczki, które przez elektroniczną zasłonę wcale nie muszą od razu stawać się oczywiste. Tak jest w przypadku ciekawej sekcji rytmicznej w utworach „All Of This And Nothing”, „The Last Time” i „You Owe Me”. Podobnie rzecz ma się z fragmentami, kiedy do głosu dochodzą chórki (jeszcze raz „You Owe Me”, a także „Don’t Cry”).

9. A$AP Rocky „At.Long.Last.A$AP” (A$AP Worldwide/RCA Records)
A$AP Rocky nie należy do moich ulubionych raperów. Emcee powinien być pewny siebie, jednak dobrze, aby taka postawa była podbudowana talentem oraz dobrymi płytami. Rocky talent być może ma (ale jeszcze ukryty?), natomiast dotychczasowe płyty nie broniły jego wysokiego mniemania o sobie. Krążek z 2015 roku przyczynił się jednak do tego, że częściowo zmieniłem zdanie na temat reprezentanta Nowego Jorku. Sam Rocky, chociaż wywodzi się ze wschodniego wybrzeża, w swoich utworach często sięga po stylistykę zakorzenioną w innych rejonach Stanów: charakterystyczny dla Teksasu (głównie Houston) styl chopped & screwed, noszący znamiona bluesowej melodii „Holy Ghost” czy „Max B” będący bodaj najbardziej nowojorskim trackiem na płycie. Zadziwia ilość i różnorodność gości: od ciekawie nawijającego Lil Wayne’a (nie sądziłem, że kiedyś to napiszę), przez pojawiających się w zamykającym płytę numerze Mos Defa, A-Cyde’a i nieżyjącego już A$AP Yamsa, po wypadających chyba najsłabiej Juicy J’a i Kanye’ego Westa. Wyróżnić trzeba Joe Foxa, który swoim wokalem okrasza kilka numerów – dodajmy, kilka najciekawszych numerów na albumie. „At.Long.Last.A$AP” to dla Rakima Mayersa nowe rozdanie. Starych błędów nie wybaczam, ale z większą nadzieją czekam na nowe rzeczy, a tę płytę doceniam.

10. Cage The Elephant „Tell Me I’m Pretty” (RCA Records)
Czym tak urzekł mnie ten krążek? Odtworzeniem przełomu lat 60. i 70., anologowym dźwiękiem, muzycznym szumem, fuzzującą gitarą. To spora zmiana w stosunku do tego, co Matt Schultz i koledzy prezentowali wcześniej. Poprzednia wersja Cage The Elephant przyniosła im nawet nominację do Grammy. Korekta brzmienia mogła zatem wydać się posunięciem ryzykownym. Płyta stawia jednak sprawę jasno: wszelkie obawy były niepotrzebne, zestaw piosenek jest po prostu wyśmienity. Nie ma na albumie tym chaosu, który był dla mnie cechą charakterystyczną poprzednich tytułów. Podejrzewam, że duża w tym zasługa producenta Dana Auerbacha. Nawet jeśli współpraca ta przybliżyła nieco Cage The Elephant do The Black Keys (rodzimej formacji Auerbacha), nie wpływa to negatywnie na odbiór całości. „Tell Me I’m Pretty” jest materiałem, który wreszcie oddzielił plusy zespołu od mankamentów, które przy żywiołowym podejściu do grania, wcześniej również pojawiały się na płytach. Dużo osób psioczy na zmianę jaka zaszła w zespole. Drodzy krytyce, dla was najlepiej byłoby, żeby każdy by jak O.S.T.R., nagrywał w regularnych odstępach czasowych takie same płyty, których nie trzeba nawet słuchać w całości – ograniczenie się do singli bowiem wystarczy, aby napisać kilka zdań recenzji. Niestety, niektórzy wykonawcy – ku mojej radości, a waszej złości – czasami wprowadzają do swojego repertuaru innowacje. (MAK)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.