Podsumowanie 2015 roku: Najlepsze płyty z coverami

Kolejna część muzycznego podsumowania 2015 roku. Tym razem przyglądam się najlepszych płytom, na których wykonawcy umieścili własne wersje cudzych przebojów.

Teoretycznie najcenniejsza jest umiejętność tworzenia własnych piosenek. Po tym poznaje się prawdziwego artystę, jeśli potrafi samodzielne stworzyć melodię i napisać do niej tekst. Odtwarzanie jest dobre na początku kariery. Teoretycznie… Są bowiem gatunki, jak chociażby jazz, gdzie granie tak zwanych standardów nie jest niczym złym. Własna interpretacja Coltrane’a? Nie ma sprawy, to przecież żaden grzech. To hołd dla twórcy. Podobnie jest w rocku, gdzie młode kapele zaczynają często od grania tak zwanych coverów (przykładowo debiutancki krążek The Rolling Stones zawierał przecież większość tego typu piosenek). Płyty z własnymi wersjami cudzych przebojów są zatem stałym elementem muzycznej codzienności, dlatego też corocznie w podsumowaniu tworzę listę najlepszych płyt z coverami. Ta poniższa liczy pięć miejsc. Zostały na niej umieszczone krążki wykonawców polskich i zagranicznych, a głównym wyznacznikiem przy jej tworzeniu była piosenkowa forma (melodia plus tekst). Oznacza to, że przy wyborze tytułów nie brałem pod uwagę albumów instrumentalnych.

1. Różni wykonawcy „Albo inaczej” (Alkopoligamia)
Dużego zdziwienia chyba nie ma. Alkopoligamia zrealizowała projekt, o którym Ten Typ Mes przebąkiwał już od jakiegoś czasu. Gwiazdy polskiej estrady epoki PRL-u (chociażby Krystyna Prońko, Andrzej Dąbrowski, Zbigniew Wodecki) zaprezentowały jazzowe wersje klasyków rodzimego rapu. Nowego oblicza doczekały się między innymi utwory Pei, Tedego, Łony i Kalibra. Hip-hopowe hymny zyskały na muzycznej elegancji i splendorze, potwierdzając przy okazji, że rapowane teksty nie zawsze są o niczym, a przy doborze innych dźwięków oraz wykonawców okazują się piosenkami, które śmiało można polecić starszemu pokoleniu.

2. Cassandra Wilson „Coming Forth By Day” (Legacy)
Jedna ze współczesnych jazzowych diw prezentuje płytę-hołd ku czci innej wspaniałej postaci związanej z tym gatunkiem. Cassandra Wilson na płycie „Coming Forth By Day” wspomina Billie Holiday, której setna rocznica urodzin przypadł na 2015 rok. Z tego typu płytami zawsze wiąże się pewnego rodzaju ryzyko, którego sednem jest odbiór materiału przez fanów postaci, której imię opiewamy. Jak wiadomo, Holiday jest ikoną, artystką, bez której wiele z tego, co dzisiaj nazywamy jazzem, nie miałoby miejsca. Osobowość to szczególnie ważna także dla wokalistek, które postanowiły spróbować swoich sił w śpiewaniu. Żadną niespodzianką nie będzie oczywiście fakt, że „Lady Day” spory wpływ miała także na Cassandrę Wilson. „Coming Forth By Day” nie jest pierwszym tribute albumem w karierze urodzonej 59 lat temu artystki. Końcem lat 90. ukazała się bowiem płyta poświęcona twórczości Milesa Davisa („Traveling Miles”, 1999) – dla wielu najlepsza pozycja w dorobku wokalistki. Był to jednak krążek zgoła odmienny od tego prezentowanego dzisiaj. Na nowej płycie, oprócz muzycznych odniesień (jak miało to miejsce w przypadku krążka sprzed szesnastu lat), pojawiają się przede wszystkim całe utwory z repertuaru Holiday. Wilson z ciężarem uniesienia odpowiedzialności godnego zaprezentowania piosenek muzycznej ikony radzi sobie całkiem dobrze. Oczywiście nie uciekniemy od typowych porównań w stylu „tutaj lepiej brzmi oryginał, tutaj cover wypada ciekawiej”. Ja jednak trzymam się teorii, według której, jeśli sięgamy po czyjąś piosenkę, byłoby dobrze zaprezentować jej własną wersję. Tak właśnie robi Wilson, której interpretacje nie są oddaniem jeden do jednego wersji pierwotnych. Wokalistka sięga tutaj po blues, a nawet rock, odsłaniając nową, nieznaną do tej pory twarz kompozycji. Jest bardziej temperamentnie, bez kalkulacji i wstrzelania się w gusta jazzowych purystów. Z ciekawymi aranżacjami i instrumentalnym wykończeniem (niejednokrotnie lepszym niż w przypadku wersji oryginalnych) dyskutował nie będzie raczej nikt. Takich płyt nie nagrywa się codziennie – i to nawet jeśli jest się tak dobrym artystą, jak Cassandra Wilson.

3. Drekoty „Nowe konstelacje EP” (Thin Man Records)
Żeński zespół Drekoty dość niespodziewanie wydał nową epkę. Zaskoczeniem nie jest może sam fakt ukazania się materiału (prędzej czy później musiało to przecież nastąpić), ale to, że dziewczęta zdecydowały się umieścić na płycie aż cztery covery utworów autorstwa Grzegorza Ciechowskiego. Z drugiej strony, jeśli pod uwagę weźmiemy, że w projekcie Nowe Sytuacje wokalnie udziela się członkini Drekotów Natalia Pikuła, informację tę powinniśmy przyjąć ze spokojem i oczywistością. Krążek rozpoczyna się kultowym „Kombinatem”. I chyba ta kultowość sprawia, że wersja Drekotów szczególnie nie porywa. Ot, po prostu odtworzenie ponadczasowej piosenki trochę bez pomysłu na reinterpretację. O niebo lepiej jest już w przypadku dwóch kolejnych utworów – „Fanatyków ognia” i „Sam na linie”. Podobać może się szczególnie ten drugi – z nieco mniej wyraźnymi dźwiękami perkusji i gitary w stosunku do oryginału, ale mocniej zaakcentowanym wokalem Natalii Pikuły. Coverowy set kończy pochodzący z solowej płyty Ciechowskiego numer „Udajesz, że nie żyjesz” – także ciekawie zagrany, po drekotowemu. Warto zaznaczyć, że covery (z wyjątkiem „Kombinatu”) zarejestrowane zostały podczas występu live. Koncertowa aura odczuwalnie daje o sobie znać, co także pozytywnie wpływa na odbiór materiału. Epkę wieńczy autorski utwór Drekotów zatytułowany „Spokój”. (Odpowiadając na ewentualne pytania: epka Drekotów nie została uwzględniona w zestawieniu najlepszych płyt koncertowych, ponieważ cztery utwory live zawarte na „Nowych konstelacjach” nie stanowią faktycznego zapisu koncertu).

4. Andrzej Piaseczny „Kalejdoskop” (Sony Music)
Andrzej Piaseczny – nie boję się tego napisać: najlepszy obecnie popowy wokalista w Polsce – kiedy inni koledzy po fachu prezentują słuchaczom nowe utwory, postanowił zaserwować płytę z coverami. Posunięcie śmiałe, bowiem jedni zarzucić mogą pójście na łatwiznę, gdy dla drugich będzie to coś w rodzaju zamachu na klasyki polskiej piosenki ostatnich dwudziestu pięciu lat. Faktycznie, trudno jest wydać jednoznaczny werdykt w sprawie „Kalejdoskopu”. Część utworów wydaje się żywcem wyjęta z repertuaru Andrzeja, jakby napisane były specjalne pod niego. Mam tutaj na myśli „Do kołyski” Dżemu, „Ostatni” Edyty Bartosiewicz, „List” zespołu Hey (w interpretacji Piasecznego numer przybiera jeszcze bardziej „psychicznej” barwy) i „Zanim zrozumiesz” Varius Manx. Na przeciwległym biegunie postawiłbym natomiast „Scenariusz dla moich sąsiadów”, który w orkiestrowej aranżacji został chyba przekombinowany. Nie przemawia do mnie również „Santana” z repertuaru Kayah. Do tego wszystkiego artysta dokłada autocovery (czy można to tak nazwać?): „Wszystko trzeba przeżyć” i „Ja (moja twarz”), czyli numer kojarzony z repertuaru zespołu Mafia, którego w latach 90. Piaseczny był wokalistą, a także premierową kompozycję „Kalejdoskop szczęścia”, którą zapewne niejeden raz mieliście już okazję usłyszeć w komercyjnych rozgłośniach radiowych. Gdyby album ten przygotowany został w standardowy sposób, zapewne nie stawiałbym go w czołówce płyt z coverami za 2015 roku. Pomysł, jakim była kooperacja z holenderską pięćdziesięcioosobową orkiestrą Metropole Orkest, sprawił jednak, że „Kalejdoskop” ma w sobie magnetyczną moc przyciągania. Sporo utworów, które już w pierwotnych wersjach są przecież ładnymi piosenkami, nabrało dodatkowej głębi (chociażby wspominany już przeze mnie „List”), smukłości i zwiewności brzmienia („Do kołyski”). Piaseczny udowodnił tym krążkiem, że jest równie dobrym interpretatorem, co autorem, a to przecież wyzwanie nie lada – szczególnie w sytuacji, kiedy na warsztat bierze się numery wykonawców, którzy nad Wisłą mają spore grono wiernych i krytycznych fanów. Wersja specjalna rozszerzona została o dodatkowy utwór „Trzymaj się”, nagrany przez Piasecznego do muzyki Seweryna Krajewskiego, oraz płytę DVD z filmem ukazującym kulisy prac nad albumem.

5. Sara Mitra „Losing You” (Impossible Ark Records)
W maju 2015 roku nakładem niezależnego londyńskiego wydawnictwa Impossible Ark Records ukazała się płyta Sart Mitry zatytułowana „Losing You”. Na materiał składają się spokojne, utrzymane w jazzowo-folkowym klimacie covery z domieszką stylistyki fusion („Sixteen Miles” – mój zdecydowany faworyt na płycie). To, co napiszę, może być odebrane jako oczywistość, ale album ma dwa podstawowe atrybuty: muzykę i głos wokalistki. Mitra bardzo dobrze odnajduje się w jazzowe stylistyce. Jej barwa głosu pasuje zarówno do ballad („Help Me Make It Through The Night”), numerów utrzymanych w klasycznej formie z przewagą jazzowych dęciaków („Here Lies My Love”) i klawiszy („Going Home Alone”), ponadczasowych hitów („Bang Bang”), folkowych momentów („Nothing And No One”) i odlotów w stylu fusion (wcześniej wspomniane „Sixteen Miles”). Ciekawa płyta wokalistki, na którą warto mieć oko. Mitra sprawdziła się w roli odtwórczyni. Oby w przypadku w pełni autorskiej płyty poszło jej równie dobrze. (MAK)

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.