Grudniowego nadrabiania zaległości ciąg dalszy. Części pierwsza, druga i trzecia za nami. Dzisiaj odsłona numer cztery.

Sharon Jones & The Dap Kings „It’s A Holiday Soul Party”
(2015; Daptone Records)
Święta za pasem. Jak doskonale wiecie, bożonarodzeniowa twórczość muzyczna wszelkiej maści przyprawia mnie o różnego rodzaju mdłości. Płyty z utworami tematycznymi ukazują się jednak co roku, dlatego (prawie) co roku wracam do tej kwestii także na blogu. Przed dwoma laty pokusiłem się nawet o osoby odcinek Krótkiej piłki. W tym roku świąteczny wątek wplotłem w grudniowe nadrabianie zaległości. Pierwszą płytą, jaką wpisać możemy w trend christmas music, jest „It’s A Holiday Soul Party”. Och, jakże wspaniałe byłoby nasze życie, gdyby puszczany do znudzenia znany wszystkim utwór zespołu Wham! zastąpić takimi numerami, jak te z płyty Sharon Jones i zespołu The Dap Kings. Soulowa miękkość, funkowa rytmika, vibe r&b dodane do bożonarodzeniowej tematyki sprawdzają się wręcz idealnie. I nie ważne czy na warsztat brane są tradycyjne kolędy („Silent Night”), anglosaskie klasyki („White Christmas”) czy autorskie numery Jones („Ain’t No Chimneys In The Projects” zaprezentowany już w 2011 roku na płycie „Soul Time!”) – tutaj, mówiąc w dużym uproszczeniu, wszystko się zgadza. Wielka w tym zasługa brooklyńskiego bandu, który zadbał o pulsującą muzykę – dla tradycjonalisty z Polski zbyt amerykańską, dla osób lubiących tego typu brzmienie: ciekawą, rozgrzewającą i przyjazną odbiorcy.

Kylie Minogue „Kylie Christmas”
(2015; Parlophone)
Nie wiem dlaczego, ale cały czas żyłem w świadomości, że Kylie w dorobku ma już świąteczną płytę. Okazuje się jednak, że tegoroczny materiał to pierwszy taki krążek w dyskografii australijskiej gwiazdy muzyki pop. Nie wiem skąd to przekonanie, ale to chyba wina tej cukierkowatej otoczki, jaka wytwarza się wokół piosenkarki, która wręcz idealnie pasuje do przerysowanej i miałkiej stylistyki bożonarodzeniowej twórczości. „Kylie Christmas” to typowa płyta swojego gatunku. A skoro typowa, nie mogło zabraknąć kompozycji, które zawsze śpiewane są przy takiej okazji. „Santa Baby”, „Santa Claus is Coming to Town” (z dodanym wokalem Franka Sinatry), „Have Yourself a Merry Little Christmas” czy „I’m Gonna Be Warm This Winter” to utwory, które śmiało nazwać można amerykańskimi świątecznymi klasykami. Znajdziemy je też na „Kylie Christmas”. Obok nich artystka umieściła również trzy premiery: „White December”, „Christmas Isn’t Christmas’ Til You Get Here” i „Every Day’s Like Christmas” (ostatnią z nich napisał lider zespołu Coldplay, Chris Martin). Nowe i starsze utwory mają jeden wspólny mianownik, którym jest usilna chęć zrobienia z nich dance-popowych hitów, które z jednej strony mają porwać ludzi na dyskotekowym parkiecie, z drugiej wprawić w świąteczny nastrój. Jak nietrudno się domyślić, nie przynosi to korzystnego efektu. Nawet „Christmas Wrapping” z Iggy Popem, mimo wyraźniejszych gitarowych riffów i dynamicznej warstwy muzycznej, brzmi jakoś miałko (czytaj: typowo, jak na świąteczną piosenkę przystało). Wszystko to składa się na bardzo krótką i zrozumiałą puentę: nie Kylie, nie chciałbym spędzić z tobą tych świąt.

Sebastian Zawadzki Trio & Strings „Euphony”
(2015; For Tune)
Dobrze, dość tych świątecznych pioseneczek, czas na porządną muzykę. Studiujący aktualnie w Danii Sebastian Zawadzki zaprezentował w drugiej połowie tego roku swój nowy materiał zatytułowany „Euphony”. Płyta nagrana razem z imiennym trio i zespołem smyczkowym to prawie godzina muzyki z pogranicza jazzu i klasyki. Określenie, jakie przychodzi mi z myślą o tym albumie, to elegancja – muzyczna, kompozycyjna, ale także elegancja wykończenia i dbania o szczegóły w trakcie gry. Świetnym posunięciem było zaproszenie do udziału w sesji nagraniowej muzyków spoza standardowego zespołu. Trio fortepian-kontrabas-perkusja bez wsparcia smyczków brzmiałoby zapewne dość oszczędnie. Na szczęście w efekcie współpracy z instrumentalistami spoza składu dwanaście numerów zyskało na bogactwie i przestrzeni dźwiękowej. Dobór takiego zestawu instrumentów pozwolił Zawadzkiemu na rozwinięcie skrzydeł na płaszczyźnie kompozytorskiej. Wśród utworów zawartych na „Euphony” znajdziemy bowiem kawałki napisane z myślą o trio, kwartecie smyczkowym, samym fortepianie, a także zespole. Siłą albumu jest oczywiście zestawienie zebranego w ten sposób dobra w całość, jednak jak wspomniałem wcześniej ucho słuchacza cieszy również dbałość o szczegóły dźwięków i melodii. Struny brzmią zjawiskowo, ale dopełniająca je sekcja rytmiczna zwyczajnie zachwyca delikatnością uderzeń i pulsacją – oszczędną, ale wyczuwalną na tyle, aby pozwolić odbiorcy płynąć razem z tempem muzyki. Dobra płyta, która w ostatnim czasie najczęściej kręci się w moim odtwarzaczu.

Pablopavo/Iwanek/Praczas „Wir”
(2015; Karrot Kommando)
Słyszeliście utwór „Październikowy facet”, który został wytypowany na singiel zwiastujący album „Wir” i na tej bazie decydujecie o zakupie (bądź odpuszczeniu zakupu) płyty? Muszę was zmartwić – obraliście złą drogę. „Październikowy facet” to zdecydowanie najbardziej rozrywkowa (tak, myślę, że to odpowiednie określenie) kompozycja z tego krążka. Jeśli więc oczekujecie po albumie Pablopavo, Ani Iwanek i Praczasa tego typu zgrabnych piosenek – płyta was zawiedzie. Ten materiał jest o wiele chłodniejszy. Wiem, że często w recenzjach nadużywam słowa „melancholia”, ale tutaj będzie pasowało ono jak ulał. Skandynawski klimat albumu odczuwalny jest nie tylko dzięki muzyce autorstwa Praczasa, która jako twórca wyłamuje się z alternatywnych schematów, ale i żywym instrumentom, takim jak puzon lub klarnet basowy. Tworząca się dzięki nim przestrzeń dźwiękowa, wsparta charakterystycznym i spokojnym wokalem Pawła Sołtysa, otwiera przed słuchaczem możliwość obcowania z bardzo subtelnym dziełem (przykładem krótki, ale bardzo dobry „Ledwo żywy lis”). Cieszy mnie, że „Wir” nie został kolejną solową płytą Pablopavo. Nie, nie mam nic przeciwko warszawiakowi. To jeden z tych współczesnych artystów, których szanuję. Chodzi mi po prostu o docenienie wkładu w album Anny Iwanek. Wokalistka, która już wcześniej współpracowała z liderem Vavamuffin na zasadzie gościnnych zwrotek, teraz jaw się jako pełnoprawna partnerka w projekcie. Jej udział jest spory i nie mam na myśli tylko solowych utworów (chociażby fenomenalnego „Tu było tu stało”), ale także typowe duety („Pierwsza ulica”) lub uzupełniania partii Pablopavo na zasadzie dośpiewania lub wtrącenia („Zapadło”). Płyta, której tak naprawdę do końca jeszcze nie rozgryzłem. Być może „Wir” znudzi mi się już za tydzień, być może zostanie ze mną na długo. Dzisiaj gra i czaruje. Jutro jest nieznane.

Leman Acoustic „Sadness Of Daydreaming”
(2015; wydanie własne)
O Leman Acoustic w mediach muzycznych przeczytacie niewiele, nie oznacza to jednak, że człowiek ten jest zupełnym debiutantem. Trzy epki i emisja piosenek w radiowej Trójce to sporo, jednak biorąc pod uwagę fakt, że muzyka prezentowana przez artystę nie nosi znamion komercyjnego grania, odpowiedź na pytanie dlaczego o Lemanie jest wciąż cicho nasuwa się sama. Tegoroczny, pierwszy w dorobku długogrający krążek zatytułowany „Sadness Of Daydreaming” to zestaw… smutnych piosenek o miłości. A jakże, temat – studnia bez dna. To, co od razu wychwycimy po pierwszym przesłuchaniu płyty, to jej wyraźny podział na dwie części. Pierwsza to żal, cierpienie i płaczliwe kawałki, w których wokalista nie boi się sięgać nawet po dość wysokie dźwięki („Unite Me”). Od „Don’t Be Weak” zaczyna się druga, lepsza część albumu. Zarówno ten numer, jak i „Against The Odds” oraz „Cooldown” posiadają w sobie nieco więcej wyrazistości. Wcześniejsze piosenki swoją formą i budową zlewają się w jedną, długą kompozycję. Dopiero w końcowej fazie płyty zaczynam dostrzegać odrębność piosenek. Zmienia się podejście do tworzenia. Leman pokazuje, że smutek można wyrazić również innymi sposobami. Mroczniejsza stylistyka, inna droga konstruowania melodii, a zarazem wyrażania emocji. „Sadness Of Daydreaming” na pewno nie trafi do osób nieprzepadających za rzewnymi utworami o nieudanej miłości, które wykonywane są przez wokalistów. Takie płyty trzeba albo lubić, albo mieć na nie „odpowiedni czas” w życiu.

Adele „25”
(2015; XL Recordings)
Trochę śmieszą mnie opinie mówiące, że Adele zawiodła. Zupełnie tego nie rozumiem, ponieważ „25” to płyta właśnie taka, jakiej spodziewałem się po Brytyjce. Nie oszukujmy się – nikt chyba nie sądził, że wokalistka nagra utwory o radości ze zmiany pieluszek dziecku, nieprzespanych nocach, kolkach, gotowaniu obiadków czy nawet kupowaniu zabawek. Adele zrobiła to, czego oczekiwali od niej słuchacze, co wychodzi jej najlepiej. „25” nie jest jednak toczka w toczkę płytą o nieudanej miłości, jak zwykło się już ją określać (chyba trochę przez pryzmat tego, co Adele śpiewała do tej pory). To raczej próba rozliczenia się z przeszłością. Kto wie, być może ostatnia w karierze? Być może od teraz tematyka będzie już inna… Tegoroczny krążek Adele to zestaw utworów o dorastaniu (nie tylko starzeniu się, ale i dojrzewaniu emocjonalnym), powrotach do okresu dzieciństwa, nostalgicznej podróży do początków kariery i matce – najważniejszej osobie w życiu artystki. Tej płycie wokalnie wiele zarzucić nie można, muzycznie to także ładny materiał, który niejednokrotnie pogra w tle. Na pewno plus za to, że Adele razem z osobami pracującymi nad brzmieniem krążka postanowiła w kilku miejscach odejść od standardu. Przykładem piosenka „Send My Love (To Your New Lover)”, gdzie Brytyjka śpiewa wyłącznie przy akompaniamencie gitary. Najmocniejsze, o ironio, są i tak te utwory, które wydają się żywcem wyjęte z poprzedniej płyty artystki (chociażby „When We Were Young” i „Can’t Let Go”). (MAK)