W 295. odsłonie cyklu Krótka piłka sięgam po płyty dwóch kanadyjskich wykonawców i materiał jednego Brytyjczyka.

Galen Weston Band „Plugged In”
(2015; wydanie własne)
Kanadyjczyk Galen Weston we wrześniu tego roku zaprezentował album „Plugged In”. Na materiał nagrany z imiennym bandem złożyło się dziesięć autorskich utworów oraz dwa covery („Country” Keitha Jarretta i „Like Someone In Love” Jimmy’ego Van Huesena). Chociaż płyta zarejestrowana została z udziałem kilku instrumentów (m.in. perkusji, klawiszy i saksofonu), dominującą rolę pełni oczywiście gitara elektryczna lidera. Galen Weston niemal na każdym kroku udowadnia, że jest pierwszoplanową postacią tego projektu. Reszta zespołu stanowi dla niego tylko tło, którego zapewne w zasadzie mogłoby nie być. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie, kiedy momentami aż prosi się o solową partię piania lub gitary basowej w celu przełamania hegemonii Westona. Niestety, Kanadyjczyk gra dość samolubnie, zagarniając najlepsze partie dla siebie. Takim wyjątkiem od panującej na płycie reguły jest „Song For Daphne”, gdzie nieco delikatniejszy ton utworu wymusza cichszą i bardziej zharmonizowaną grę na gitarze, dzięki czemu „do głosu” dopuszczone zostają inne instrumenty. Pozycja dla fanów muzyki fusion, którym nie przeszkadza jednak powielanie schematów z innych płyt utrzymanych w podobnej stylistyce.

Benny’s Underground Club „Pool EP”
(2015; wydanie własne)
Trójka przyjaciół z francuskojęzycznej części Kanady, miasta Quebec, nagrało złożony z czterech utworów materiał „Polo EP”. Tytuł i okładka odsyłają nas w określoną przestrzeń. Za skojarzeniami tymi podąża także muzyka – spokojna, wyluzowana, przepełniona chilloutem i słoneczną pogodą. O klimat taki zadbało odpowiednie instrumentarium (m.in. flet, saksofon, klawisze, perkusja) i dobór muzycznej stylistyki z pogranicza jazzu, elementów bossa novy oraz funky. Wszystko niewyrastające ponad standard i dobrze znany schemat kompozycji innych wykonawców łączących wspomnianej wyżej gatunki, ale zagrane na przyzwoitym poziomie, co daje zielone światło dla polecenia płyty innym. Być może zespół zdecydował się zbyt późno opublikować ten materiał (wszak lato dawno już za nami), ale przynajmniej wiemy czego słuchać za rok, kiedy pojawią się pierwsze letnie dni.

Mike Dignam „Fight To Forgive”
(2015; LAB Records)
Dla niewtajemniczonych: Mike Dignam to angielski wokalista i autor piosenek, który mniej więcej od pięciu lat z coraz większym powodzeniem działa na brytyjskiej scenie muzycznej. Zaczynał jako wykonawca grający supporty przed koncertami Lewisa Watsona, Rachel „Tich” Furner i grupy The Vamps. W październiku tego roku nakładem wytwórni LAB Records ukazał się debiutancki album tego artysty. Dignam na „Fight To Forgive” zawarł jedenaście piosenek, z których część była znana już z wcześniejszej solowe działalności wokalisty. Materiał wpisuje się w szeroko pojmowany, popularny aktualnie na Wyspach Brytyjskich (i poza nimi w zasadzie również) nurt muzyki indie – zarówno pop, jak i rock – oraz tzw. alternatywnego grania (cokolwiek miałoby to znaczyć). Trochę w tym wszystkim klimatu i dźwięków charakterystycznych dla Eda Sheerana, George’a Ezry, a nawet Jamesa Baya, ale na pewno granych na gorszym poziomie. Niemniej kilka piosnek, jak chociażby bardzo radiowe „Strings”, płaczliwe „Dark Mornings” i budujące napięcie „Fear”, mogą pokusić się o zdobycie większej uwagi słuchaczy. Do tego utwór „Hurt”, który dzięki teledyskowi zdążyła poznać publika nie tylko z angielskim meldunkiem. „Fight To Forgive” to jednak dość nudna płyta. Jej problem leży po stronie monotonii dźwiękowej. Mniej więcej połowa materiału zbudowana została na podobnym schemacie. Gdyby skrócić album o cztery-pięć piosenek i zrobić z tego epkę, mógłbym pokusić się nawet o notę wyższą niż cztery. (MAK)