W 289. odsłonie cyklu Krótka piłka sięgam po kilka tegorocznych płyt z półki z napisem „polski rap”.

Sokół/Hades/Sampler Orchestra „Różewicz – Interpretacje”
(2015; Prosto Label)
Obiecałem sobie, że jeśli Sokół i Hades zbezczeszczą twórczość mojego ulubionego poety to – mówiąc kolokwialnie – „nogi z dupy powyrywam”. Na szczęście płyta nie okazała się zła, dlatego obaj raperzy mogą przemierzać Warszawę na własnych kończynach, a i ja do stolicy nie musiałem się fatygować. Ale dość żartów. Co z tą płytą? Otóż jest i bardzo dobrze. Postać i twórczość Tadeusza Różewicza zasługują na rozpowszechnianie, a że Sokół, jako jeden z idoli młodego pokolenia, nadaje się do tego typu przedsięwzięć idealnie, pisałem już w swoje książce, a i na blogu coś tam też wspomniałem. Na płycie, którą szef Prosto nagrał wspólnie z Hadesem i duetem producenckim Sampler Orchestra, udało się uniknąć typowego rapowania. Zresztą zastosowanie tej techniki byłoby dość trudne, ponieważ poezja autora „Kartoteki” nie jest rymowana, jak większość hip-hopowych tekstów lub liryki wieszczów tworzących w epoce romantyzmu. Warszawiacy w swoich interpretacjach zbliżają się bardziej ku mówieniu – z większą lub mniejszą rytmiką – któremu tempo wyznaczają podkłady zrealizowane przez Pawła Moszyńskiego i Stanisława Koźlika. Ci serwują w warstwie muzycznej wycieczki do awangardy, jazzu, hipsterskiego świata, nie zapominając przy tym o klasycznym hip-hopowym samplingu z przełomu lat 80. i 90. Trudno mówić o jedności gatunkowej, łatwiej o wspólnym mianowniku, którym jest na pewno elektronika. Świetnie we wspomnianej stylistyce mówienia sprawdza się Sokół (nieprzypadkowo niektórzy nazywają go Narratorem), ale i Hades nie zostaje bardzo w tyle (to akurat pozytywnie zaskakuje). Na koniec krytyczna uwaga co do formy wydania. Digipaki są dzisiaj codziennością. I chociaż kartonowe opakowania nie należą do moich ulubionych, zdążyłem się już do nich przyzwyczaić. Strasznie denerwuje mnie jednak niedopracowanie tego typu „pudełka”, a tak jest w przypadku „Różewicza – Interpretacji”. Tryptyk ze środkową częścią przeznaczoną na krążek – w porządku, to jest standard. Tylko dlaczego projektant okładki nie pomyślał o kieszonce na dołączoną w pakiecie wkładkę-mini plakat? Ile razy sięgam po ten album, tyle razy dodatek wypada i ląduje na podłodze. Za to oczywiście minus, który nie wpływa jednak na ocenę końcową (jak wiadomo na blogu AxunArts ta zawsze dotyczy tylko muzyki).

Blins x Furman „Koło Fortuny”
(2015; wydanie własne)
Siłą i zarazem przekleństwem płyt, takich jak „Koło Fortuny”, jest ich osiedlowy rodowód. Jest niemal pewne, że albumy utrzymane w ulicznym klimacie bez większego problemu znajdą odbiorców na co drugim polskim blokowisku. Wszystko przez uniwersalny kod (i nie mam na myśli wyłącznie języka), który z taką samą łatwością odczytany zostanie w Gdańsku, jak i w Nowym Sączu. Objawia się to chociażby tym, że słuchając utworów zawartych na drugim wspólnym krążku Blinsa i Furmana, nie mam do końca pewności czy raperzy nawijają o sosnowieckich rejonach, czy też przypadkowo odwiedzili tarnowskie osiedle, na którym mieszkam i z zaobserwowanych na nim sytuacji czerpali inspiracje do napisania kilku kawałków. Ta atut, który przez cienką granicę sąsiaduje z popadaniem w monotematyzm. Autorzy „Koła Fortuny” bronią się jak mogą, jednak nie zawsze wychodzą z tej potyczki obronną ręką. W porównaniu do wcześniejszego „Podatku od marzeń” jest nieznacznie lepiej. Zdarzaj się jeszcze nieprzemyślane zagrania, jak chociażby niepotrzebne próby przyśpieszania flow, są to jednak przypadki incydentalne. W większości utworów na płycie raperzy albo czynią progres, albo nie schodzą poniżej obranego już wcześniej poziomu. Stąd też potrzymanie „trzech słuchawek” z dużymi szansami na lepszą ocenę kolejnej płyty (z zastrzeżeniem, że ciągła zwyżka formy zostanie utrzymana).

Tede & Sir Mich „Vanillahaj$”
(2015; Wielkie Joł)
Jedni zarzucają Tedzikowi, że podąża za modą, inni chwalą, że nie stoi w miejscu. Osobiście należę do drugiej grupy i doceniam przemianę, jaka nastąpiła w przypadku tego rapera. Tak, odkuł się – to wiemy już wszyscy. Zresztą fakt ten podkreślany jest także na nowej płycie. I bardzo dobrze się stało, ponieważ polska scena bez tej postaci byłaby zwyczajnie uboższa. „Vanillahaj$” jest na to niezbitym dowodem. Tegoroczna płyta to również kolejny przykład na niezdecydowanie warszawiaka w kwestii wyboru drogi, jaką podążać: imprezową czy też bardziej stonowaną. Był pomysł na rozdzielenie tych wątków (podwójne albumy „Fuck Tede/Glam Rap” i „Elliminati”), teraz zwyczajnie postanowiono kawałki wymieszać (co też nowością nie jest i zdarzało się już na wcześniejszych krążkach Granieckiego). Dlatego też na płycie „Vanillahaj$” znajdziemy obok siebie spokojne numery, takie jak „Wunderbaum”, „Forever ja” i „Tanktop”, oraz podążające za współczesnymi trendami, zapatrzone na amerykańską scenę „Pażałstę”, „Definitywny banger” i „Michaela Korsa” (swoją drogą świetny gościnny udział Abla; panowie, nagrajcie wreszcie całą płytę!). I chociaż ostatecznie dochodzę do wniosku, że zbyt dużo tutaj auto-tune’a i niepotrzebnych dodatków psujących momentami ogólne dobre wrażenie (chociażby wstawki w stylu „ten rap jest głębszy niż duuupa”), summa summarum „Vanillahaj$” nie powinno zebrać więcej uwag krytycznych niż pozytywnych opinii.

VNM „KLAUD N9JN”
(2015; Prosto Label)
Elbląskiemu raperowi trudno byłoby mnie przekonać do nowej płyty, gdyby nie fakt, że została ona nagrana na pewnym patencie. VNM zdążył przez ostatnie lata być na liście moich ulubionych raperów, jak i spaść na niższe miejsca tegoż zestawienia. Wszystko przez nadmierną chęć wplatania do utworów śpiewanych fragmentów, które w wykonaniu Venoma brzmią po prostu niejako. Jak prawił Stuhr, śpiewać każdy może, ale niekoniecznie wszyscy od razu muszą nagrywać to na CD i sprzedawać ludziom. Słysząc początek singlowego numeru „REM”, byłem wręcz przekonany, że po nową płytę VNM-a nie sięgnę. Złamałem się dzięki poleceniu znajomego, który nigdy w kwestiach muzycznych mnie nie okłamał. Faktycznie, opłaciło się. „KLAUD N9JN” jest bowiem albumem opartym na koncepcie snu, a właściwie jedenastu sennych wątków, w których wszystko opisywane jest z perspektywy trzeciej osoby. To swoiste odwrócone braggadacio, gdzie o VNM-ie mówią inni, ale jego głosem i jego szesnastkami. W „Skalpelu” powraca wątek operacji i blizny (opowieść z pozycji nadużywającego alkoholu chirurga), w „HopeUknow” raper opisuje trudne relacje z przyjacielem, który został jego menadżerem, by w „Izolacji” oddać głos swoim rodzicom. Nie silę się na streszczenie wszystkich utworów. Trzeba ich posłuchać samemu (najlepiej w kolejności, w jakiej trafiły na krążek), aby zrozumieć, dlaczego ta płyta jest tak wyjątkowa. I dobra, przede wszystkim dobra.

Taco Hemingway „Umowa o dzieło”
(2015; wydanie własne/Asfalt Records)
Irytuje mnie stawianie Taco w roli nowego rapowego symbolu, wręcz boga made in Poland – szczególnie przez tych, którzy po gatunek ten sięgają od święta. Po chwili przychodzi jednak otrzeźwienie i zdrowy rozsądek, który mówi mi, że przecież takie sytuacje powtarzają się niezwykle regularnie. Był Magik, był Sokół, był Smark, był Te-Tris, był VNM. Teraz przyszedł czas na hajpowanie kolejnej postaci. Padło na Taco Hemingwaya i tylko czas pokaże czy miłość fanów była sezonowa, czy też przerodzi się w dłuższy związek. Sprawę postawić trzeba jasno: Filip Szcześniak idealnym raperem nie jest, ale potrafi zainteresować. Tak było w przypadku pierwszego albumu („Trójkąt warszawskie”) prezentującego fabularną historię trójki bohaterów próbujących odnaleźć sens życia w stołecznej dżungli. Teraz jednak, kiedy porzucony został koncept, pojawił się problem i pytania: Właściwie o czym jest ten rap? I dla kogo jest on robiony? Odpowiedzi szukać długo nie trzeba, nasuwają się zaraz przy pierwszym kontakcie z płytą. O młodych, którzy pracują na tytułowe umowy śmieciowe i z takim zapleczem chcą podbijać świat, sądząc jednocześnie, że przeprowadzając się do stolicy złapało się przysłowiowego boga za przysłowiowe nogi. O ubranych w rurki małolatach, noszących air maxy i fryzury z zaczesanymi do góry grzywkami, zapatrzonych w ekrany smartfonów równie silnie co w samych siebie. Wreszcie o osobach mających nadmiernego bzika (lub zwyczajnie podążających za modą) na punkcie zdrowego odżywiania, białek, węglowodanów, kuskusu i całego tego eko-gówna, które na siłę wciskane jest nam na każdym kroku (sorry, ale nie ma jak dobra kiełbasa). Tan rap jest o nas, trzydziestolatkach, którzy od poniedziałku do piątku stawiają się karnie o godzinie dziewiątej do pracy w korporacji, by w piątek wieczorem próbować o tym zapomnieć przy użyciu dużej ilości alkoholu. I nie zrozumcie mnie źle, bo cieszy mnie, że ktoś wreszcie spróbował w rapowy sposób opisać Warszawę inaczej niż z perspektywy betonowego osiedla i podwórkowego grania à la WWO, Molesta, Małach/Rufuz czy Hemp Gru. Tylko „Umowa o dzieło” jest taką gorszą wersją „Trójkąta…”, na którym Taco rapował o tym samym, tylko w ciekawszy sposób. Jak to zwykle bywa, sequele wypadają gorzej od pierwszych prób. (MAK)