Po tygodniowej nieobecności Krótka piłka wraca na blog. Skąd ta przerwa i co tym razem chciałem polecić lub odradzić do słuchania? O tym w dalszej części wpisu.
Drodzy Czytelnicy, zanim przejdę do sedna sprawy, chciałem wytłumaczyć się z ubiegłotygodniowej absencji. Odcinek Krótkiej piłki nie pojawił się siedem dni temu z jednego prostego powodu: przez kilka dni nie słuchałem żadnych nowych płyt oprócz krążka Madonny i debiutanckiego materiału grupy Eskaubei & Tomek Nowak Quartet. Oba tytuły mam nadzieję zrecenzować w osobnych tekstach (w zasadzie to „Będzie dobrze” już zrecenzowałem), dlatego też cykl miał tygodniową przerwę. Oczywiście mógłbym w zamian „na szybko” napisać coś o starszych płytach, ale założenie w tej sytuacji jest takie, aby recenzować w Krótkiej piłce nowości, dlatego też nie sięgnąłem po nic, co ukazałoby się wcześniej niż w 2015 roku. W ramach przeprosin w 269. odsłonie cyklu prezentuję więcej płyt niż zwykle ma to miejsce.

So Flow „Live Sessions EP”
(2015; wydanie własne)
Wiecie co najbardziej lubię w tej mojej dziesięcioletniej przygodzie z prowadzeniem blogu i amatorskim pisaniem o muzyce? Poza blichtrem i fankami, które wsuwają mi do kieszeni kartki z imieniem i numerem telefonu, uwielbiam odkrywać nowych wykonawców, którzy zaskakują mnie do tego stopnia, że przez moment zaczynam zastanawiać się „Czy to dzieje się naprawdę?”. Tak samo jest z krakowskim zespołem So Flow, który zaliczyć mogę do tego grona nieznanych wykonawców, którzy odkryci dają mi radość tworzenia projektu AxunArts. „Live Sessions EP” to dopiero początek ich drogi, ale za to jaki! Grupa postawiła sobie poprzeczkę naprawdę wysoko i utrzymać (a co dopiero przeskoczyć) ten poziom będzie im naprawdę trudno. Piszę tak, ponieważ cztery utwory zawarte na epce to potężna dawka ciepłej, analogowej muzyki oscylującej w okolicach soulu, neo-soulu i jazzu. Retro przygoda, którą słuchacz lubiący takie dźwięki na pewno będzie chciał powtórzyć. Brzmienie okraszone zostało miłą barwą wokalistki. Karolina Teernstra śpiewa i po angielsku („Boom Boom”, „River”), i po polsku („Limbo”). Co godne pochwały – w obu przypadkach radzi sobie na tyle dobrze, że sam zacząłem zastanawiać się w jakiej wersji wolałbym usłyszeć ją na pełnym albumie (wybór jednego języka byłby bowiem, według mnie, najlepszy w tym przypadku) – bo ten, mam nadzieję, pojawi się i to jak najszybciej. Chociaż w przypadki So Flow nawet wybór języka nie jest aż ważny. „Origin” – w pełni instrumentalny utwór na epce – udowadnia, że muzycy równie dobrze poradziliby sobie nawet bez wsparcia wokalistki, a taka uniwersalność jest przecież na wagę złota i… piątki ode mnie.

Scindite „EP”
(2014, 2015; To Ten Schwan Records)
Materiał zawarty na „EP” swoją internetową premierę miał jesienią ubiegłego roku. Teraz duet Scindite postanowił zarchiwizować nagrania w formie płyty CD, w czym pomogła wytwórnią To Ten Schwan Records. Całość składa się z pięciu utworów (czterech autorskich plus jednego coveru kawałka z repertuaru Dead Can Dance), które utrzymane są w klimacie szeroko pojętej muzyki eksperymentalnej i elektronicznej. Od razu zaznaczam, że nie będzie to na pewno moja ulubiona płyta 2015 roku. Twór ten broni się jeszcze muzycznie w miejscach, gdzie pojawiają się momenty lepsze, których można posłuchać (przykładowo linia basu w „Dum Spiro”). Mroczna, industrialna elektronika idzie tutaj w parze z niepokojem, jaki przeszywa mnie podczas słuchania kolejnych kompozycji. Nijak nie mogę się jednak przekonać np. do tego cyfrowego „plumkania” w „Difficilis” i wokalu. Wokalu? Nie, tego nie można tak nazwać! Stosując takie nazewnictwo, obraziłbym setki wokalistek i wokalistów, którzy po prostu mają w tej dziedzinie talent. To zwykle szeptanie, recytowanie, rzężenie, mówienie przepuszczone przez różne efekty, dające ostatecznie dziwne quasi-wokalne wstawki. Nie jestem w stanie słuchać takich rzeczy. Awangarda? Dajcie spokój. Przyjmuję zasadę, że jeśli chcesz już śpiewać, to nauczyć się śpiewać. Nie potrafisz? Odstaw mikrofon i nie posiłkuj się pseudo efektami.

Peyotl Burger „Peyotl Burger EP”
(2015; wydanie własne)
Kojarzycie zespół Farel Gott? Już dość dawno recenzowałem na łamach blogu jedną z ich płyt. Teraz muzycy, jacy tworzyli wspomnianą grupę, ponownie zajęli się graniem, ale pod innym szyldem. Dołączył do nich Sebastian Łanik – wokalista związany z formacją Żywioły. Jaki efekt dało połączenie tych osobowości? Dobre, aczkolwiek rozpływać się w zachwytach nie ma nad czym. Imienna epka Peyotl Burger to pięć autorskich numerów utrzymanych w rockowym klimacie – czasami z przymiotnikiem alternatywny, czasem psychodeliczny, czasem stoner, a nawet indie. Jak na tak krótki materiał, sami przyznacie, trochę dużo. Uspokajam jednak – całość trzyma się dość mocno razem, a elementem spajającym wszystko jest dobre wykorzystanie gitar i perkusji. Teksty trochę na poziomie grup LemoON i Feel, co nie daje powodów do domu. Rozumiem jednak, że epka jest w tym przypadku tylko rozgrzewką przed czymś większym. Mam jednak nadzieję, że pełnoprawny album będzie przynajmniej o dwa poziomy lepszy.

Silje Nergaard „Chain of Days”
(2015; Okeh)
Jeśli Norwegia kojarzyła się wam do tej pory wyłącznie z nieprzyjemnym klimatem, fiordami i zespołami metalowymi, to oznajmiam, że przyszedł czas, aby zmienić to błędne przekonanie. Zacząć można chociażby od nowego albumu Silje Nergaard. Ta prawie pięćdziesięcioletnia wokalistka nie jest żadną debiutantką. Urodzona w Steinkjer artystka debiutowała już w 1990 roku płytą „Tell Me Where You’re Going”, na której w tytułowym utworze gościnnie pojawił się Pat Metheny. Ta współpraca ustawiła karierę Nergaard na przyszłość. Na skandynawskiej scenie jazzowej w kategorii wokalistek Silje na pewno plasuje się dzięki temu w pierwszej piątce, a na status ten większego wpływu nie miały nawet mniej udane krążki wydawane w latach późniejszych. Jak jest z „Chain of Days”? Dobrze. Tylko czy aż? Po prostu dobrze. Na tegorocznym krążku nie znajdziemy na pewno piosenki z tak dużym komercyjnym ładunkiem, jak duet z Methenym, jednak narzekać też nie można. Z dwoma słabszymi wyjątkami, „Chain of Days” to płyta przyjemna, na której mieszają się elementy jazzu, folku, bluesa, a nawet country. Najważniejsza jest tutaj melodyjność kolejnych utworów, której powinniśmy dać się zdominować. Popłynąć z prądem muzyki zawartej na krążku Nergaard nie będzie błędem, tym bardziej, że prąd to raczej spokojny, melancholijny i delikatny. Uroku materiałowi dodaje fakt nagrania całości w studio „na żywo”. Z koncertowym klimatem może niewiele ma to wspólnego (brak chociażby epickich partii solowych, o które w kilku momentach płyta ta wręcz powinna być wzbogacona), ale zawsze to jakiś dodatkowy plus dla wykonawców.

Gang Albanii „Królowie życia”
(2015; Step Records)
Apel do wszystkich, którzy traktują ten materiał jako dowcip i dlatego uważają, że należy mu się taryfa ulgowa: „Królowie życia” wydani zostali w formie płyty CD, materiał ma logo wytwórni płytowej (mniej lub bardziej szanowanej, ale jednak wytwórni), zrobili go ludzie na co dzień związani ze sceną muzyczną. Dlaczego też krążek ten traktować należy jak każdy inny album muzyczny i oceniać trzeba go według wcześniej przyjętych kryteriów, bez żadnego odpuszczania i pobłażania. Ta płyta jest po prostu słaba, kropka. Nadające się do remizy bity, nawijanie bez krzty talentu i umiejętności. Popkowi oddaję co prawda, że poczynił niewielki – ale jednak – progres w stosunku do tego, co prezentował na płytach Firmy, ale nie można przez to stawiać go na piedestale. Jako lider Gangu Albanii nie jest on dla mnie emcee, którego flow i technika wywołałyby u mnie nawet chwilowe zaciekawienie. Moi pijani koledzy pod blokiem potrafią niejednokrotnie nawinąć lepszy freestyle niż prezentowane na tej płycie teksty autorstwa Popka. Podobnie Borixon, który potwierdza, że ostatnia solowa płyta była w jego przypadku anomalią, a sam dalej należy do grona najgorszych polskich raperów starej daty. Alibaba (czyli Robert M.) znalazł sobie kolejny projekt, w którym mógł wykorzystać swoje wątpliwe umiejętności producenckie, pokazując jednocześnie, że w poziomie żenady można przebić nawet formację Monopol. I niby wszyscy spodziewali się właśnie takiej płyty, ale czy to powód do tego, żeby pisać o tym z przymrużeniem oka? Zdecydowanie nie. (MAK)
też mnie zawsze drażniły takie melorecytacyjne pierdzenia do mikrofonu. posłuchałem większości z tych płyt wczoraj wieczorem (bo nie zaznaczyłeś tego, ale część z nich jest dostępna do posłuchania w necie za friko) i Scindite to faktycznie marna rzecz. muzycznie nawet dają radę, ale warstwa głosowo-tekstowa przekreśla niemal każdą dobrą rzecz na płycie. GA nie sprawdzałem – po dwóch teledyskach stwierdziłem, że to nie dla mnie. ;)
PolubieniePolubienie